No tak, nie ma mnie w Szczawnicy, czyli nie ma żadnego sylwestrowego szaleństwa. I nie będzie. Będę siedział w domu, dokładnie w tym miejscu albo na łóżku z książką i trzymał na kolanach tyle psów, ile się zmieści, uspokajając je, kiedy zaczną napieprzać fajerwerki. Najszampańskszy Sylwester, że tak sobie pozwolę na nieogolizm.
Sylwester dwa lata temu w Szczawnicy był jednym z moich bardziej udanych tego typu przedsięwzięć. I chyba jedynym stricte klasycznym. Nie licząc tego, pamiętam różne inne opcje: raz byliśmy z Karolem u mnie w domu i graliśmy w pingponga na stole w kuchni, wcześniej (DUŻO wcześniej) jeździłem nieraz do taty i grałem z moimi przyszywanymi siostrami w siatkówkę balonem przez siatkę z serpentyny. Sam też nieraz już byłem - istniały czasy, że rodzice wyjeżdżali na zabawę, a ja zostawałem z psami, żeby nie zwariowały od sztucznych ogni. I wcale nie narzekałem z tego powodu. Teraz też nie narzekam - a jeśli sprawiałem wrażenie, że to czynię, wybaczcie.
Napisałem w którejś z poprzednich notek, że jeśli się na kogoś wkurzam, to nie odpuszczam - więc i teraz nie odpuszczam. Taki urok Matejkowskiego. O, chwila, wpadam w konwencję "napisz coś, czego nikt nie zrozumie, ale będzie brzmiało poważnie, to będzie intrygująco". Wybaczta, już się wycofuję. Cóż, wcale nie cieszy mnie nowy rok (z reguły cieszy mnie tylko Nowy Rok - a teraz akurat wypada sobota) - bo i z czego tu się cieszyć? Chyba z tego, że udało mi się go dożyć pomimo tych wszystkich problemów. Postanowień nowojorskich nie czynię - chyba takie, żeby nie czynić durnych postanowień noworocznych, bo to aż rok trzeba trzymać. Ja jestem zwolennikiem zasady "z dnia na dzień", więc raczej czyniłbym postanowienia Noworoczne...
No tak. Zbliża się magiczna północ, więc idę odfajkować toast szampanem, po czym wracam czytać jakieś coś z psami. Arrivederci w nowym roku.
PS. "Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku" to nie są miłe życzenia, bo Nowy Rok to tylko nazwa jednodniowego święta. Chcesz komuś życzyć na cały rok, to życz małą literą.
PPS. "Do siego roku" pisze się rozdzielnie. "Dosiego" wymyśliła firma proszku "Dosia" - to było tak doskonałe zagranie reklamowe, że przestało mi się podobać dopiero wtedy, kiedy zobaczyłem, ilu ludzi robi ten błąd przez tę reklamę.
Autoreklama
OSTATNIO W "MAJSTERSZTYKACH KROTOFILNYCH"
Czapter nayn-ęd-ferty: "Rzecz o Hitlerze, śmieciach i obrączkowaniu"
31 grudnia 2010
30 grudnia 2010
Matejkowski-dieta-cud
Ach, te proste przyjemności rozkminiania, co by tu zjeść. No cóż. Mnie to wcale nie sprawia przyjemności: muszę szukać po całym cholernym Internecie, czego dokładnie nie wolno mi jeść, jeśli mam ochotę jeszcze chwilę pożyć, a tak się składa, że mam. Diably nadaly dietę lekkostrawną - lodówka po świętach wypełniona jest produktami składającymi się na jej dokładne przeciwieństwo, więc od dwóch dni żywię się głównie czerstwą bułką z masłem i biszkoptami z herbatą. Ta herbata byłaby mi w tym ukojeniem, ale niestety, jest słodzona - obrzydlistwo, nie potrafię już wsypać nawet jednej łyżeczki cukru, żeby nie stwierdzić, że herbata jest paskudna, bez cukru zaś pić nie mogę, bo to niewskazane. Aż się odechciewa pić herbaty.
Przy okazji znalazłem pewne ciekawe pytanie - powaliła mnie ścisłość (aż za dobra) logiki tej szesnastolatki (cytuję, jak stoi):
Na etykiecie jest napisane,że [kostka rosołowa] ma 7 kcal na 100 ml . Czyli jak rozpuszczę całą ( dosc duża ) w misce o pojemnosci około 400 ml to będzie 28 kcal,tak ?
Gdyby tylko rzeczy działały w ten sposób... Pomyślcie sobie: torebka herbaty, która daje taką samą moc niezależnie od tego, w jak wielkim kubku się ją przygotowuje! Lub odwrotnie: podręcznik do historii zawierający kilka akapitów, z którego można by nauczyć się całej historii świata. Wcale nie podważam logiki tej dziewczyny, jest bardzo ścisła i ma sens. Iście matematyczne podejście, podziwiam. Na przykład: z tego, co ona pisze, wynika, że im rosół jest rzadszy, tym bardziej kaloryczny (7 kcal na 100 ml a 28 kcal na 400 ml; a cały czas rozpuszczana jest jedna i ta sama kostka rosołowa) - nie śmiać się! To logiczne! W końcu im więcej wody, tym bardziej się człowiek rozdyma...
Przy odrobinie szczęścia zjem trochę zupy pomidorowej i odzyskam nieco sił. Pora już wyjść z domu; potrafię siedzieć na zadku całymi dniami, ale kiedy ktoś mi KAŻE nie wychodzić, zaczyna mnie to denerwować. Muszę zanieść do szpitala pewne brakujące dokumenty, a poza tym postanowiłem pojechać do księgarni i kupić sobie jakiś podręcznik do analizy matematycznej. Pora zacząć wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.
Przy okazji znalazłem pewne ciekawe pytanie - powaliła mnie ścisłość (aż za dobra) logiki tej szesnastolatki (cytuję, jak stoi):
Na etykiecie jest napisane,że [kostka rosołowa] ma 7 kcal na 100 ml . Czyli jak rozpuszczę całą ( dosc duża ) w misce o pojemnosci około 400 ml to będzie 28 kcal,tak ?
Gdyby tylko rzeczy działały w ten sposób... Pomyślcie sobie: torebka herbaty, która daje taką samą moc niezależnie od tego, w jak wielkim kubku się ją przygotowuje! Lub odwrotnie: podręcznik do historii zawierający kilka akapitów, z którego można by nauczyć się całej historii świata. Wcale nie podważam logiki tej dziewczyny, jest bardzo ścisła i ma sens. Iście matematyczne podejście, podziwiam. Na przykład: z tego, co ona pisze, wynika, że im rosół jest rzadszy, tym bardziej kaloryczny (7 kcal na 100 ml a 28 kcal na 400 ml; a cały czas rozpuszczana jest jedna i ta sama kostka rosołowa) - nie śmiać się! To logiczne! W końcu im więcej wody, tym bardziej się człowiek rozdyma...
Przy odrobinie szczęścia zjem trochę zupy pomidorowej i odzyskam nieco sił. Pora już wyjść z domu; potrafię siedzieć na zadku całymi dniami, ale kiedy ktoś mi KAŻE nie wychodzić, zaczyna mnie to denerwować. Muszę zanieść do szpitala pewne brakujące dokumenty, a poza tym postanowiłem pojechać do księgarni i kupić sobie jakiś podręcznik do analizy matematycznej. Pora zacząć wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.
29 grudnia 2010
Stany odmiennej świadomości
Zmęczenie, skrajne stany emocjonalne czy fizyczne czynią z człowieka ciekawą konstrukcję psychologiczną. Chciałoby się powiedzieć, że ma się wtedy odmienne stany świadomości, choć to pojęcie jest, rzecz jasna, zarezerwowane dla haju, hipnozy czy innych specjalnych typów postrzegania świata w "niezwykły" sposób. Przekonałem się o tym nieraz, analizując wspomnienia z którejś nieprzespanej nocy albo z czasu, gdy byłem w jakimś skrajnym stanie. Mówi się czasem, że "teraz wydaje mi się, że to wszystko był sen", to znaczy - zdaje się, że to nigdy się nie zdarzyło. Nie jestem jednak pewien, czy to właściwe określenie; sen ma to do siebie, że potrafi być nieraz bardzo realistyczny i pamiętamy go w najdrobniejszych szczegółach po przebudzeniu.
Najprostszym przykładem tego, co ja uznaję za taki pomniejszy "stan odmiennej świadomości" jest próba wyobrażenia sobie uczucia głodu, gdy jest się najedzonym lub odwrotnie. Wiemy, jakie objawy towarzyszą każdemu z tych bądź co bądź prostych odczuć, ale nie jesteśmy w stanie ich sobie pomyśleć. Podobnie zresztą z uczuciem zmęczenia i wypoczęcia. Być może jest to kwestia tego, że są to czysto fizyczne odczucia i nigdy nie występuje w nich żaden akt świadomości.
Najlepiej zdałem sobie z tego sprawę dzisiaj, gdy próbowałem przypomnieć sobie, co działo się jeszcze wczoraj w nocy w szpitalu. Pamiętam, że byłem tak słaby, że ledwo szedłem i cokolwiek widziałem. Pamiętam też, że na niezbyt wygodnym szpitalnym łóżku bolał mnie kręgosłup, a nie miałem za wielkich możliwości rozruszania się ze względu na kroplówkę, której nie mogłem zerwać (a i tak raz mi się udało). Pamiętam jeszcze trochę niemiłych rzeczy, których nie będę tu przytaczał; w tej chwili jednak to są dla mnie obrazy całkowicie neutralne i wolne od tych nieprzyjemnych odczuć, jak gdyby jednocześnie z perspektywy mojej własnej i innej, dobrze się czującej osoby.
Rzeczywiście, kiedy ze wspomnień usunie się warstwę odczuć czysto cielesnych, dostaje się coś, co jest nałożeniem aktualnego nastroju na zestaw aktów świadomości "popełnionych" w danym momencie. Zauważyłem jednak, że bez większego problemu jestem w stanie wyobrazić sobie - nie mówię: przeżyć ponownie, tylko wyobrazić sobie - przebyte kiedyś uczucia tzw. wyższe (w rozumieniu: również pozafizyczne) - miłość, nienawiść, gniew, zadowolenie, rozpacz. Jedyne, co jest potrzebne, to świadomość czynnika, który kiedyś spowodował takie uczucie (lub wyobrażenie sobie czynnika, który mógłby je spowodować).
Cóż, Ameryki nie odkryłem, zapewne: jasne, że świadomość uczestnicząca w tworzeniu takich konstruktów uczuć będzie umiała odtworzyć uczucia mające coś wspólnego ze świadomością, ale nie poradzi sobie z czymś, co ma wymiar czysto fizyczny, typu bodziec-odpowiedź: np. głód jako reakcja na niski poziom glukozy albo osłabienie organizmu wynikające z problemów różnego typu. Może i nie jest to wielkie odkrycie na magisterkę z psychologii, ale analiza tego pozwala mi jeszcze trochę uporządkować mój obraz świata. Matematyka we wszystkim!
Najprostszym przykładem tego, co ja uznaję za taki pomniejszy "stan odmiennej świadomości" jest próba wyobrażenia sobie uczucia głodu, gdy jest się najedzonym lub odwrotnie. Wiemy, jakie objawy towarzyszą każdemu z tych bądź co bądź prostych odczuć, ale nie jesteśmy w stanie ich sobie pomyśleć. Podobnie zresztą z uczuciem zmęczenia i wypoczęcia. Być może jest to kwestia tego, że są to czysto fizyczne odczucia i nigdy nie występuje w nich żaden akt świadomości.
Najlepiej zdałem sobie z tego sprawę dzisiaj, gdy próbowałem przypomnieć sobie, co działo się jeszcze wczoraj w nocy w szpitalu. Pamiętam, że byłem tak słaby, że ledwo szedłem i cokolwiek widziałem. Pamiętam też, że na niezbyt wygodnym szpitalnym łóżku bolał mnie kręgosłup, a nie miałem za wielkich możliwości rozruszania się ze względu na kroplówkę, której nie mogłem zerwać (a i tak raz mi się udało). Pamiętam jeszcze trochę niemiłych rzeczy, których nie będę tu przytaczał; w tej chwili jednak to są dla mnie obrazy całkowicie neutralne i wolne od tych nieprzyjemnych odczuć, jak gdyby jednocześnie z perspektywy mojej własnej i innej, dobrze się czującej osoby.
Rzeczywiście, kiedy ze wspomnień usunie się warstwę odczuć czysto cielesnych, dostaje się coś, co jest nałożeniem aktualnego nastroju na zestaw aktów świadomości "popełnionych" w danym momencie. Zauważyłem jednak, że bez większego problemu jestem w stanie wyobrazić sobie - nie mówię: przeżyć ponownie, tylko wyobrazić sobie - przebyte kiedyś uczucia tzw. wyższe (w rozumieniu: również pozafizyczne) - miłość, nienawiść, gniew, zadowolenie, rozpacz. Jedyne, co jest potrzebne, to świadomość czynnika, który kiedyś spowodował takie uczucie (lub wyobrażenie sobie czynnika, który mógłby je spowodować).
Cóż, Ameryki nie odkryłem, zapewne: jasne, że świadomość uczestnicząca w tworzeniu takich konstruktów uczuć będzie umiała odtworzyć uczucia mające coś wspólnego ze świadomością, ale nie poradzi sobie z czymś, co ma wymiar czysto fizyczny, typu bodziec-odpowiedź: np. głód jako reakcja na niski poziom glukozy albo osłabienie organizmu wynikające z problemów różnego typu. Może i nie jest to wielkie odkrycie na magisterkę z psychologii, ale analiza tego pozwala mi jeszcze trochę uporządkować mój obraz świata. Matematyka we wszystkim!
27 grudnia 2010
Matejkowski do kasacji
No i tyle, jeśli chodzi o wyjazd do Szczawnicy. Świąteczna dieta złożona z mnóstwa słodyczy i karpia zrobiła swoje: z rozstrojem żołądka wylądowałem wczoraj w szpitalu, trzymali mnie tam całą noc na kroplówce i co tam jeszcze. Do tego jakieś podłapane od taty wredne choróbsko, korzystając z okazji, że byłem osłabiony, też mnie dopadło. Z taką kombinacją nie dam rady nigdzie się ruszyć, zwłaszcza, że mam przepisany antybiotyk, a wszechobecna panika sięgnęła nawet myślenia, że mogę mieć wrzody żołądka. Osobiście w to wątpię, tylko że nie mogę wyjść z domu ze względu na tę chorobę i antybiotyk. W ogóle już jestem do kasacji.
Diably nadaly. Chyba jedyną dobrą stroną tego wszystkiego jest fakt, że zaoszczędziłem sporo pieniędzy - może uda mi się za nie pojechać na narty jeszcze w ferie w lutym (zakładając, że jeszcze będzie śnieg), a jak nie, cóż, no to zawsze je będę miał.
Wszystkiego mi się odechciewa, jak się dowiedziałem, jak łatwo załatwić mnie na dobre. Po cholerę się starać, robić jakiekolwiek plany, jeśli byle dziadostwo może mnie zwalić z nóg na dobre i na co najmniej pięć dni zamknąć w domu?
Diably nadaly. Chyba jedyną dobrą stroną tego wszystkiego jest fakt, że zaoszczędziłem sporo pieniędzy - może uda mi się za nie pojechać na narty jeszcze w ferie w lutym (zakładając, że jeszcze będzie śnieg), a jak nie, cóż, no to zawsze je będę miał.
Wszystkiego mi się odechciewa, jak się dowiedziałem, jak łatwo załatwić mnie na dobre. Po cholerę się starać, robić jakiekolwiek plany, jeśli byle dziadostwo może mnie zwalić z nóg na dobre i na co najmniej pięć dni zamknąć w domu?
24 grudnia 2010
Cholernie długa wigilijna notka
Święta w tym roku zakradły się do mnie niespodziewanie od tyłu i zadały mi cios w plecy, można powiedzieć, że z modyfikatorem obrażeń x5. Okazało się, że moje hedonistyczne podejście do herbaty (tzn. że ilość możliwej do wypicia herbaty mieści się w przedziale od zera do nieskończoności) powoduje, że mam coraz mniej pieniędzy, które należałoby przeznaczyć na wyjazd do Szczawnicy. Jednocześnie przy tym przyzwoicie byłoby dać niektórym ludziom jakieś prezenty. Pół biedy, jeśli mogę to skombinować z rzeczy, które mam - jeśli nie, egoizm staje w sprzeczności z przyzwoitością. Staram się nie być nadmiernie nieprzyzwoity, ale staram się też, żeby nie było to zbytnim kosztem mojej osoby. Jak to powiedział Zoltan Chivay z "Wiedźmina": Wiem, że wszystkim wyświadczyć dobra nie zdołam. Gdybym próbował być dobry dla wszystkich (...), byłaby to kropelka pitnej wody w słonym morzu (...). Postanowiłem zatem czynić dobro konkretne, takie, które nie idzie na marne. Jestem dobry dla siebie i dla mego bezpośredniego otoczenia.
Święta to w pewnym sensie denerwujący okres. Nie chodzi tu tylko o porządki, których czasem nie lubię, ale jednak nieraz robię z własnej woli. Kupowanie prezentów i wydawanie na nie pieniędzy też nie jest problemem, bo jaka przy tym radość - zwłaszcza jak się potem pomyśli, że samemu też się coś dostanie i to w dodatku (z reguły) jeszcze nie wiadomo, co. Fakt, że święta są już od połowy listopada - w każdym razie w telewizji - też da się przeżyć, w końcu człowiek się na to uodparnia, a potem wigilijny i świąteczny czar, magia czy co tam jeszcze, i tak działają. Nie, święta denerwują mnie z powodu dwóch skrajnych postaw, z jakimi mam do czynienia: albo świątecznej świętości, albo świątecznej "normalności". Obie wiążą się ze sztucznością, która mnie obrzydza, odrzuca i sprawia, że nagle zaczynam bardzo doceniać świeże powietrze. Świąteczna świętość to postawa nagłego bycia bardzo miłym dla wszystkich dookoła. Jeśli nie ma to poparcia od wewnątrz, od razu słychać to w przesłodzonym tonie głosu i chce się uciekać. Świąteczna "normalność" z kolei to postawa kompletnego olania faktu, że Boże Narodzenie jest świętem radości i brak zmiany stosunku do kogokolwiek. Czyli dalej wrzeszczymy na członków rodziny, ale przy tym stawiamy choinkę, pakujemy pod nią kolejne czekolady i pary skarpet, z uśmiechem dzielimy się opłatkiem i słodzimy przez telefon życzenia jakimś dziesiątym wodom po kisielu. To znaczy, że traktujemy święta sztucznie - jako coś do odbębnienia. Przegięcie w drugą stronę, więc też źle. Co jest według mnie dobrym rozwiązaniem? Moja postawa świąteczna polega na zwiększonej cierpliwości i (w miarę możliwości) pogodzie ducha wobec wszystkich i wszystkiego. Dla mnie stwierdzenie "Wesołych Świąt" nie oznacza, że mamy zachowywać się, jakbyśmy nawdychali się mieszanki eteru i podtlenku azotu, tylko właśnie odzyskać pogodę ducha, wewnętrzną równowagę. I żeby trudniej było nas z niej wytrącić. Jest powód - w końcu Szef przyszedł na ziemię, żeby wyrównać nasze rachunki!
Skoro już o tym mowa, na święta denerwuje mnie jeszcze wysyłanie SMS-ów z życzeniami i życzenia na GG. Po pierwsze, tekst elektroniczny traci resztki pozorów indywidualności, jakie posiada w stanie szczątkowym kartka świąteczna - bo kartka świąteczna przynajmniej zawiera charakter pisma autora, a do tego jest obiektem materialnym. To jak różnica między książką papierową a e-bookiem. Najlepsze są życzenia w cztery oczy, a jeśli nie można ich złożyć osobiście - to warto chociaż zadzwonić i dać komuś usłyszeć nasz głos. Po drugie, często zdarza się, że nawet nie chce nam się już wbijać w schematy życzeń, a zamiast tego wysyłamy gotowce lub wierszyki (wierszykom śmierć!), co nie jest możliwe w przypadku życzeń złożonych osobiście - można wprawdzie zapamiętać i wypowiadać formułkę, ale wyrecytowanie jakiegoś dziadostwa na odwal się w cztery oczy z kimkolwiek wykracza jednak poza poziom nieprzyzwoitości osiągalny dla przeciętnego obywatela. Nie zrozumcie mnie źle; nie mam osobiście zbyt wiele przeciwko medium, jakim jest tekst elektroniczny - to właśnie kartka świąteczna naszych czasów - ale coś za coś: jeśli świadomie rezygnujemy z indywidualności, która z natury rzeczy znajdowałaby się w życzeniach złożonych osobiście lub przez telefon, to musimy to wynagrodzić wstukiwaniem na ekran "komury" życzeń faktycznie od serca. Inaczej sztuczność, panie, gęba na całego!
Dlatego teraz, kiedy przekazuję za pośrednictwem tego dziennika życzenia dla jego czytelników - ilu by ich nie było - zrobię to właśnie indywidualnie, w myśl mojej własnej filozofii. Kolejność dowolna. Każdy niech znajdzie siebie.
Piotrkowi "isłowi"z klatki obok: Żebyś odnalazł radość życia, którą ostatnio ciągle gubisz. Żebyś był w stanie zmotywować dzieciaki, które uczysz, nie do nauki, ale do CHĘCI nauki; reszta przyjdzie sama.
Markowi z klatki obok: Żebyś odnalazł niezależność, przestał bać się siatkówki i w ogóle częściej zniżał się do mojego poziomu, czyli schodził z trzeciego na parter.
Łukaszowi: Żebyś odnalazł w końcu równowagę. Równie dobrze mógłbym sobie tego życzyć sobie - nawet imię się zgadza, więc może tak: żebyśmy odnaleźli w końcu równowagę.
Agacie Z.-wkrótce-L.: Próby, które przechodzimy, kształtują nas i tak dalej. Żebyś znalazła w swoich próbach jakiś element motywujący, a w Adrianie - tym więcej uroku. ;)
Lipskiemu: Powrotu do nas w zdrowiu i pogodzie ducha.
Ignaczakowi: Żeby tym razem wyszło z budowlanką i żebyś kiedyś kupił sobie to Tango.
Oli Ignaczak: Żeby Ci się spodobały studia ścisłe i żebyś miała wiele przyjemności z faktu, że weszłaś już w dorosłe życie jako kobieta. (No, może rok za późno to mówię).
Topkowi: Niech Ci MEL lekkim będzie, a Ada niech nie będzie jak tłumaczenie: albo wierna, albo piękna - niech będzie taka sama cały czas i obyście coś osiągnęli, próbując się nawzajem zrozumieć.
Kowalowi: Żebyś się ogarnął, ale przy tym dalej wymiatał na gitarze i piecyku.
Krzysztofowi: Niech żaden dach i żaden język programowania Ci się nie oprze.
Małej: Żebyś dalej była taka miła i fajna, żeby Twoje studia oprócz kupy roboty przyniosły Ci też dużo życia intelektualnego i społecznego oraz żeby babcia Aga była najlepszą kucharką w tej części Drogi Mlecznej.
Ewie: Żebyś dalej prowadziła tak bogate życie, jak dotąd, nie rozdwajając się przy tym. Nie chcemy stracić z Ciebie ani kawałka.
Ani Skoczek: Żadnej więcej histologii. Informatyce śmierć i całkom. (I mówię to wbrew sobie!).
Mateuszowi: Żebyś nadal rozwijał się w każdą stronę i miał trochę radochy z tych studiów, a przy tym wiele satysfakcji z posiadania rodzeństwa, które, jak wiesz, w ostatecznym rachunku przyniesie ci więcej pożytku niż szkody. Może na razie jest na minus, ale poczekaj trochę. :)
Tytusowi, bratu Mateusza: Żebyś niszczył każdego, kogo napotkasz, w pingponga. Kiedyś także mnie.
Jeremiaszowi, bratu Mateusza: Żebyś kiedyś polubił polski i przyrodę. Niekoniecznie od razu.
Michałowi, bratu Mateusza: Żebyś, jak już zostaniesz milionerem, nie zrobił się wredny od nadmiaru bogactwa.
Sarze, siostrze Mateusza: Żeby dobrze Ci poszła matura i żeby to poskutkowało wyjazdem na żagle w te wakacje.
Rebece, siostrze Mateusza: Żebyś rosła duża i zdrowa!
Rodzicom Mateusza: Żeby Państwo kochali się zawsze tak, jak teraz, i mieli z siebie równie wiele radości, co z tych licznych owoców Państwa miłości.
Skwarze: Żeby łowił dużo dusz do swojego DA i przy tym doskonalił własną, w tym próbując wzajemnie zrozumieć się z Anetką.
Anetce:
O thou that maketh me come o're any distress
Taste ye som of that Joy thyself, Anette
And be reflected like Lustre chrystalline
Or a Pond's Surface fair and clear in the Day
What ye bestow upon others, now let it be [5]
Bestow'd upon thee, thy kindness and thy Heat.
And should ye ever find thou art in a Maze
Of mixed Feelings, Doubt and Sorrow o'erwhelming
May ye find that many Friendlie to thee Souls
Mee among them, fail thee not in Need dire. [10]
Mrocznemu: Żebyś był mniej mroczny i brał przyjaźń taką, jaka jest, zamiast analizować ją ze wszystkich stron. "You may tear apart the baby's rattle and see what makes the noise inside, but there is a veil covering the unseen world which not the strongest man, nor even the united strength of all the strongest men that ever lived, could tear apart."
Kubie Neymanowi oraz Lenie (bo pasuje do obydwojga): Many happy returns! :D
Rimowi: Potężnych krytycznych aspiracji urywających głowę studentom przed Tobą. Żeby Slayer wydał nową płytę.
Wendy: Żeby droga do Szczecina była zawsze krótka jak świńska szczecina.
PS. Tak żeby było bardziej świątecznie: udekorowałem łańcuchem i bombkami mój sznurek do wieszania prania, żeby było tak bardziej w nastroju. Denerwowała mnie moja choinka instant, która była pakowana do worka razem ze wszystkimi ozdobami (czyli trzema bombkami i gwiazdką na topie, chciałem powiedzieć na szczycie), więc z niej zrezygnowałem i zamiast niej mam anielski łańcuch przyczepiony do sznurka z wiszącymi z niego bombkami.
PPS. Ja na Święta dostałem, a niech cię, wyrzynarkę elektryczną i wiertarkę udarową. Najbardziej przydatny prezent od czasów myszy bezprzewodowej. Oprócz tego właśnie dziś okazało się, że mój metalowy kubek to wcale nie został zwinięty przez żadnego sąsiada, tylko znaleziony przez wujka. Wujek zabrał go do domu, schował i o nim zapomniał - przypomniał sobie dzisiaj, kiedy przypadkiem wypłynął ten temat. Nigdy nie rozumiałem tego jego chowania, jakby mi chciał coś udowodnić, ale fakt, że kubek znalazł się dzisiaj, powoduje, że święta są jeszcze bardziej świąteczne. Wprawdzie i tak będę już korzystał z tego nowego, bo jest większy, ale odzyskałem też moją jedyną w swoim rodzaju radziecką łyżeczkę, którą zaraz sobie przyczepiłem. Dziękuję ci, święty Mikołaju. :D
Święta to w pewnym sensie denerwujący okres. Nie chodzi tu tylko o porządki, których czasem nie lubię, ale jednak nieraz robię z własnej woli. Kupowanie prezentów i wydawanie na nie pieniędzy też nie jest problemem, bo jaka przy tym radość - zwłaszcza jak się potem pomyśli, że samemu też się coś dostanie i to w dodatku (z reguły) jeszcze nie wiadomo, co. Fakt, że święta są już od połowy listopada - w każdym razie w telewizji - też da się przeżyć, w końcu człowiek się na to uodparnia, a potem wigilijny i świąteczny czar, magia czy co tam jeszcze, i tak działają. Nie, święta denerwują mnie z powodu dwóch skrajnych postaw, z jakimi mam do czynienia: albo świątecznej świętości, albo świątecznej "normalności". Obie wiążą się ze sztucznością, która mnie obrzydza, odrzuca i sprawia, że nagle zaczynam bardzo doceniać świeże powietrze. Świąteczna świętość to postawa nagłego bycia bardzo miłym dla wszystkich dookoła. Jeśli nie ma to poparcia od wewnątrz, od razu słychać to w przesłodzonym tonie głosu i chce się uciekać. Świąteczna "normalność" z kolei to postawa kompletnego olania faktu, że Boże Narodzenie jest świętem radości i brak zmiany stosunku do kogokolwiek. Czyli dalej wrzeszczymy na członków rodziny, ale przy tym stawiamy choinkę, pakujemy pod nią kolejne czekolady i pary skarpet, z uśmiechem dzielimy się opłatkiem i słodzimy przez telefon życzenia jakimś dziesiątym wodom po kisielu. To znaczy, że traktujemy święta sztucznie - jako coś do odbębnienia. Przegięcie w drugą stronę, więc też źle. Co jest według mnie dobrym rozwiązaniem? Moja postawa świąteczna polega na zwiększonej cierpliwości i (w miarę możliwości) pogodzie ducha wobec wszystkich i wszystkiego. Dla mnie stwierdzenie "Wesołych Świąt" nie oznacza, że mamy zachowywać się, jakbyśmy nawdychali się mieszanki eteru i podtlenku azotu, tylko właśnie odzyskać pogodę ducha, wewnętrzną równowagę. I żeby trudniej było nas z niej wytrącić. Jest powód - w końcu Szef przyszedł na ziemię, żeby wyrównać nasze rachunki!
Skoro już o tym mowa, na święta denerwuje mnie jeszcze wysyłanie SMS-ów z życzeniami i życzenia na GG. Po pierwsze, tekst elektroniczny traci resztki pozorów indywidualności, jakie posiada w stanie szczątkowym kartka świąteczna - bo kartka świąteczna przynajmniej zawiera charakter pisma autora, a do tego jest obiektem materialnym. To jak różnica między książką papierową a e-bookiem. Najlepsze są życzenia w cztery oczy, a jeśli nie można ich złożyć osobiście - to warto chociaż zadzwonić i dać komuś usłyszeć nasz głos. Po drugie, często zdarza się, że nawet nie chce nam się już wbijać w schematy życzeń, a zamiast tego wysyłamy gotowce lub wierszyki (wierszykom śmierć!), co nie jest możliwe w przypadku życzeń złożonych osobiście - można wprawdzie zapamiętać i wypowiadać formułkę, ale wyrecytowanie jakiegoś dziadostwa na odwal się w cztery oczy z kimkolwiek wykracza jednak poza poziom nieprzyzwoitości osiągalny dla przeciętnego obywatela. Nie zrozumcie mnie źle; nie mam osobiście zbyt wiele przeciwko medium, jakim jest tekst elektroniczny - to właśnie kartka świąteczna naszych czasów - ale coś za coś: jeśli świadomie rezygnujemy z indywidualności, która z natury rzeczy znajdowałaby się w życzeniach złożonych osobiście lub przez telefon, to musimy to wynagrodzić wstukiwaniem na ekran "komury" życzeń faktycznie od serca. Inaczej sztuczność, panie, gęba na całego!
Dlatego teraz, kiedy przekazuję za pośrednictwem tego dziennika życzenia dla jego czytelników - ilu by ich nie było - zrobię to właśnie indywidualnie, w myśl mojej własnej filozofii. Kolejność dowolna. Każdy niech znajdzie siebie.
Piotrkowi "isłowi"z klatki obok: Żebyś odnalazł radość życia, którą ostatnio ciągle gubisz. Żebyś był w stanie zmotywować dzieciaki, które uczysz, nie do nauki, ale do CHĘCI nauki; reszta przyjdzie sama.
Markowi z klatki obok: Żebyś odnalazł niezależność, przestał bać się siatkówki i w ogóle częściej zniżał się do mojego poziomu, czyli schodził z trzeciego na parter.
Łukaszowi: Żebyś odnalazł w końcu równowagę. Równie dobrze mógłbym sobie tego życzyć sobie - nawet imię się zgadza, więc może tak: żebyśmy odnaleźli w końcu równowagę.
Agacie Z.-wkrótce-L.: Próby, które przechodzimy, kształtują nas i tak dalej. Żebyś znalazła w swoich próbach jakiś element motywujący, a w Adrianie - tym więcej uroku. ;)
Lipskiemu: Powrotu do nas w zdrowiu i pogodzie ducha.
Ignaczakowi: Żeby tym razem wyszło z budowlanką i żebyś kiedyś kupił sobie to Tango.
Oli Ignaczak: Żeby Ci się spodobały studia ścisłe i żebyś miała wiele przyjemności z faktu, że weszłaś już w dorosłe życie jako kobieta. (No, może rok za późno to mówię).
Topkowi: Niech Ci MEL lekkim będzie, a Ada niech nie będzie jak tłumaczenie: albo wierna, albo piękna - niech będzie taka sama cały czas i obyście coś osiągnęli, próbując się nawzajem zrozumieć.
Kowalowi: Żebyś się ogarnął, ale przy tym dalej wymiatał na gitarze i piecyku.
Krzysztofowi: Niech żaden dach i żaden język programowania Ci się nie oprze.
Małej: Żebyś dalej była taka miła i fajna, żeby Twoje studia oprócz kupy roboty przyniosły Ci też dużo życia intelektualnego i społecznego oraz żeby babcia Aga była najlepszą kucharką w tej części Drogi Mlecznej.
Ewie: Żebyś dalej prowadziła tak bogate życie, jak dotąd, nie rozdwajając się przy tym. Nie chcemy stracić z Ciebie ani kawałka.
Ani Skoczek: Żadnej więcej histologii. Informatyce śmierć i całkom. (I mówię to wbrew sobie!).
Mateuszowi: Żebyś nadal rozwijał się w każdą stronę i miał trochę radochy z tych studiów, a przy tym wiele satysfakcji z posiadania rodzeństwa, które, jak wiesz, w ostatecznym rachunku przyniesie ci więcej pożytku niż szkody. Może na razie jest na minus, ale poczekaj trochę. :)
Tytusowi, bratu Mateusza: Żebyś niszczył każdego, kogo napotkasz, w pingponga. Kiedyś także mnie.
Jeremiaszowi, bratu Mateusza: Żebyś kiedyś polubił polski i przyrodę. Niekoniecznie od razu.
Michałowi, bratu Mateusza: Żebyś, jak już zostaniesz milionerem, nie zrobił się wredny od nadmiaru bogactwa.
Sarze, siostrze Mateusza: Żeby dobrze Ci poszła matura i żeby to poskutkowało wyjazdem na żagle w te wakacje.
Rebece, siostrze Mateusza: Żebyś rosła duża i zdrowa!
Rodzicom Mateusza: Żeby Państwo kochali się zawsze tak, jak teraz, i mieli z siebie równie wiele radości, co z tych licznych owoców Państwa miłości.
Skwarze: Żeby łowił dużo dusz do swojego DA i przy tym doskonalił własną, w tym próbując wzajemnie zrozumieć się z Anetką.
Anetce:
O thou that maketh me come o're any distress
Taste ye som of that Joy thyself, Anette
And be reflected like Lustre chrystalline
Or a Pond's Surface fair and clear in the Day
What ye bestow upon others, now let it be [5]
Bestow'd upon thee, thy kindness and thy Heat.
And should ye ever find thou art in a Maze
Of mixed Feelings, Doubt and Sorrow o'erwhelming
May ye find that many Friendlie to thee Souls
Mee among them, fail thee not in Need dire. [10]
Mrocznemu: Żebyś był mniej mroczny i brał przyjaźń taką, jaka jest, zamiast analizować ją ze wszystkich stron. "You may tear apart the baby's rattle and see what makes the noise inside, but there is a veil covering the unseen world which not the strongest man, nor even the united strength of all the strongest men that ever lived, could tear apart."
Kubie Neymanowi oraz Lenie (bo pasuje do obydwojga): Many happy returns! :D
Rimowi: Potężnych krytycznych aspiracji urywających głowę studentom przed Tobą. Żeby Slayer wydał nową płytę.
Wendy: Żeby droga do Szczecina była zawsze krótka jak świńska szczecina.
PS. Tak żeby było bardziej świątecznie: udekorowałem łańcuchem i bombkami mój sznurek do wieszania prania, żeby było tak bardziej w nastroju. Denerwowała mnie moja choinka instant, która była pakowana do worka razem ze wszystkimi ozdobami (czyli trzema bombkami i gwiazdką na topie, chciałem powiedzieć na szczycie), więc z niej zrezygnowałem i zamiast niej mam anielski łańcuch przyczepiony do sznurka z wiszącymi z niego bombkami.
PPS. Ja na Święta dostałem, a niech cię, wyrzynarkę elektryczną i wiertarkę udarową. Najbardziej przydatny prezent od czasów myszy bezprzewodowej. Oprócz tego właśnie dziś okazało się, że mój metalowy kubek to wcale nie został zwinięty przez żadnego sąsiada, tylko znaleziony przez wujka. Wujek zabrał go do domu, schował i o nim zapomniał - przypomniał sobie dzisiaj, kiedy przypadkiem wypłynął ten temat. Nigdy nie rozumiałem tego jego chowania, jakby mi chciał coś udowodnić, ale fakt, że kubek znalazł się dzisiaj, powoduje, że święta są jeszcze bardziej świąteczne. Wprawdzie i tak będę już korzystał z tego nowego, bo jest większy, ale odzyskałem też moją jedyną w swoim rodzaju radziecką łyżeczkę, którą zaraz sobie przyczepiłem. Dziękuję ci, święty Mikołaju. :D
20 grudnia 2010
Zdeprawowany, nieśpiący lingwista
Już po krzyku, czyli po zaliczeniu z filozofii. Teraz, zamiast otwierać usta do krzyku, po którym już jest, w kółko otwieram je w celu ziewnięcia, jako że zero godzin snu nocy z sobotę na niedzielę i cztery z niedzieli na poniedziałek to dużo za mało. To było dobre w liceum, kiedy i tak musiałem wstać na ósmą niezależnie o tego, jak bardzo chciało mi się spać. Teraz, kiedy moje zajęcia zaczynają się najwcześniej o 9:45, rozleniwiłem się jak cholera i nagle mojemu durnemu organizmowi zaczęło zależeć na tych wszystkich godzinach snu.
Wygląda na to, że przeżyję i dostanę coś ponaddwójkowego, bo te pięć pytań, na które przyszło mi odpowiedzieć, nie sprawiło mi aż takiego problemu. Może trochę się zaplątałem przy definicji eudajmonizmu, ale kilka lat siedzenia w matematyce pozwala mi już wykryć źle napisaną definicję, która zawiera wewnętrzne sprzeczności albo obejmuje zbyt mało lub zbyt wiele przypadków. Pewnie trochę powymyślałem z tym eudajmonistycznym szczęściem poprzez cnotę, ale przynajmniej dr Ziemski nie będzie mógł się przypieprzyć do logiki rozumowania.
Mam jednak silne poczucie, że Szef aktywnie opiekował się mną w trakcie zaliczenia. Usiadłem w pustym pierwszym rzędzie. Potem przychodziły kolejne osoby i mój rząd się zapełniał. Do siedzącej dwa krzesła po lewej ode mnie znajomej dziewczyny (zwanej dalej Kasią) podeszła koleżanka (zwana dalej koleżanką). Kasia poprosiła mnie, żebym przesiadł się bliżej niej, chcąc, by koleżanka też mogła być bliżej niej (po mojej prawej). Zdziwiłem się, czemu po prostu nie każe mi zamienić się ze sobą albo z tą koleżanką, tylko mam tak być pomiędzy nimi; kiedy to zaproponowałem, obie machnęły ręką, a potem to już zaczął się test i nie było czasu. Rozdawano nam ponumerowane kartki w dwóch kolorach: czerwonym i białym, naprzemiennie; dostałem białą. Potem zaś na wyświetlaczu pojawiły się pytania dla obu grup i kiedy zobaczyłem, że umiem odpowiedzieć w miarę dokładnie na wszystkie z mojej, "białej" grupy, a na te z "czerwonej" - nie, stwierdziłem, że mam więcej szczęścia niż rozumu. I gdyby choć jedna rzecz poszła inaczej - gdybym na początku usiadł jedno miejsce obok, w lewo lub w prawo, gdyby Kasia i jej koleżanka koniecznie chciały usiąść obok siebie i zgodziły się na moją propozycję, gdyby człowiek z początku rzędu wziął kartkę drugiego koloru, gdyby wreszcie dr Ziemski przeciwnie przyporządkował pytania barwom kartek - musiałbym w tej chwili z kwaśną miną liczyć na trójkę.
Cóż, zepsujmy nieco magię tego cudu matematyką... Właściwie to wymienione wyżej rzeczy mogłyby spokojnie się zdarzać, ale żebym dostał ten sam kolor kartki, musiałaby się zdarzyć parzysta ich liczba. Zdarzyło się zero, więc jest dobrze, mogły też zdarzyć się dwa lub wszystkie. Zakładając, że każde z tych zdarzeń ma prawdopodobieństwo wystąpienia 50%, to szansa, że zdarzy się parzysta ich liczba (a ja dostanę grupę, którą umiem), wynosi także 50%. Co ciekawe, rezultat nie zależy od liczby czynników - gdyby takich zerojedynkowych zdarzeń do rozważenia było więcej lub mniej, to prawdopodobieństwo, że wystąpi parzysta ich liczba, jest dalej jak 1 do 2.
No tak, wychodzi na to, że jestem dziwnym studentem filologii: zamiast porządnie zakuwać filozofię jak przyzwoity human, liczę potem prawdopodobieństwo, że uda mi się ją zaliczyć. Kiedyś, gdy wysłałem Krzysztofowi SMS około piątej nad ranem, stwierdził, że jestem "zdeprawowanym, nieśpiącym lingwistą". Pewnie coś w tym jest.
Wygląda na to, że przeżyję i dostanę coś ponaddwójkowego, bo te pięć pytań, na które przyszło mi odpowiedzieć, nie sprawiło mi aż takiego problemu. Może trochę się zaplątałem przy definicji eudajmonizmu, ale kilka lat siedzenia w matematyce pozwala mi już wykryć źle napisaną definicję, która zawiera wewnętrzne sprzeczności albo obejmuje zbyt mało lub zbyt wiele przypadków. Pewnie trochę powymyślałem z tym eudajmonistycznym szczęściem poprzez cnotę, ale przynajmniej dr Ziemski nie będzie mógł się przypieprzyć do logiki rozumowania.
Mam jednak silne poczucie, że Szef aktywnie opiekował się mną w trakcie zaliczenia. Usiadłem w pustym pierwszym rzędzie. Potem przychodziły kolejne osoby i mój rząd się zapełniał. Do siedzącej dwa krzesła po lewej ode mnie znajomej dziewczyny (zwanej dalej Kasią) podeszła koleżanka (zwana dalej koleżanką). Kasia poprosiła mnie, żebym przesiadł się bliżej niej, chcąc, by koleżanka też mogła być bliżej niej (po mojej prawej). Zdziwiłem się, czemu po prostu nie każe mi zamienić się ze sobą albo z tą koleżanką, tylko mam tak być pomiędzy nimi; kiedy to zaproponowałem, obie machnęły ręką, a potem to już zaczął się test i nie było czasu. Rozdawano nam ponumerowane kartki w dwóch kolorach: czerwonym i białym, naprzemiennie; dostałem białą. Potem zaś na wyświetlaczu pojawiły się pytania dla obu grup i kiedy zobaczyłem, że umiem odpowiedzieć w miarę dokładnie na wszystkie z mojej, "białej" grupy, a na te z "czerwonej" - nie, stwierdziłem, że mam więcej szczęścia niż rozumu. I gdyby choć jedna rzecz poszła inaczej - gdybym na początku usiadł jedno miejsce obok, w lewo lub w prawo, gdyby Kasia i jej koleżanka koniecznie chciały usiąść obok siebie i zgodziły się na moją propozycję, gdyby człowiek z początku rzędu wziął kartkę drugiego koloru, gdyby wreszcie dr Ziemski przeciwnie przyporządkował pytania barwom kartek - musiałbym w tej chwili z kwaśną miną liczyć na trójkę.
Cóż, zepsujmy nieco magię tego cudu matematyką... Właściwie to wymienione wyżej rzeczy mogłyby spokojnie się zdarzać, ale żebym dostał ten sam kolor kartki, musiałaby się zdarzyć parzysta ich liczba. Zdarzyło się zero, więc jest dobrze, mogły też zdarzyć się dwa lub wszystkie. Zakładając, że każde z tych zdarzeń ma prawdopodobieństwo wystąpienia 50%, to szansa, że zdarzy się parzysta ich liczba (a ja dostanę grupę, którą umiem), wynosi także 50%. Co ciekawe, rezultat nie zależy od liczby czynników - gdyby takich zerojedynkowych zdarzeń do rozważenia było więcej lub mniej, to prawdopodobieństwo, że wystąpi parzysta ich liczba, jest dalej jak 1 do 2.
No tak, wychodzi na to, że jestem dziwnym studentem filologii: zamiast porządnie zakuwać filozofię jak przyzwoity human, liczę potem prawdopodobieństwo, że uda mi się ją zaliczyć. Kiedyś, gdy wysłałem Krzysztofowi SMS około piątej nad ranem, stwierdził, że jestem "zdeprawowanym, nieśpiącym lingwistą". Pewnie coś w tym jest.
18 grudnia 2010
Filozologia
Jeżu kolczasty, szok. Okazało się, że ludzie faktycznie czytają te notki. I że je lubią. I to nawet ludzie, których wcale bym o to nie podejrzewał. Inni ludzie z kolei, jak się okazuje, twierdzą, że powinienem pisać notki codziennie, bo są fajne. No cóż - gdybym codziennie miał o czym pisać, to pewnie bym pisał. Cieszę się wszakże, że istnieją osoby, którym zależy. Nie obiecuję poprawy, ale nie twierdzę też, że poprawy nie będzie.
Pojutrze, tj. w poniedziałek, mam egzamin z filozofii. Ponieważ się do niego uczę, to od razu jestem bardziej nafilozofowany i stąd zapewne inwencja, która pozwoliła mi zacząć kolejną notkę. Natchnienie nie jest jednak w żaden sposób konkretne, nie zamierzam rozwodzić się nad żadną teorią filozoficzną: to mógłbym robić, gdyby tego egzaminu nie było, tak jak kiedyś, gdy pisałem o matematyce w kontekście idealizmu platońskiego. Teraz zaś muszę po prostu się obkuć i mieć spokój. Nie wierzę w teorię, że lubi się to, co musi się robić; ja na przykład niewątpliwie muszę oddychać, a nieraz, gdy wchodzę do kuchni, w której atmosfera gęsta od dymu papierosowego pozwala zawiesić w powietrzu siekierę, bardzo nie lubię oddychać. Kiedy byłem mały, musiałem jeść (pod tym względem niewiele się zmieniło), ale kiedy próbowano wmuszać we mnie paskudną wątróbkę wołową, stwierdzałem, że nie lubię jeść. Filozofię też muszę zaliczyć, a nie mogę powiedzieć, że cieszę się z tego faktu - oprócz tego, że mam śmiesznie napisane notatki, nie ma w tym nic szczególnie radosnego.
Skoro o tym mowa, oto kilka kwiatków z zeszytu... no cóż, może nie z zeszytu, ale z luźnych kartek wtrynionych do jednej koszulki... od filozofii. Mam nadzieję, że umilą komuś życie równie intensywnie, jak przed chwilą umilały mnie. Uwaga: błędy gramatyczne jak najbardziej możliwe. Przepisuję z notatek słowo w słowo, a wykład to nie pisanie notki z kubkiem herbaty: niekiedy trudno upilnować składnię zdań wielokrotnie złożonych, którymi się posługuję.
Ech, pora zrobić przerwę na praktykowanie matematycylizmu. Matematycylizm to teoria filozoficzna wymyślona przeze mnie, głosząca, że robienie zadań z matematyki jest wszystkim: z punktu widzenia ontologii prowadzi do posiadania większej ilości ontologicznie istniejących bytów zwanych "neuronkami", z punktu widzenia epistemologii prowadzi do lepszego poznania matematyki, z punktu widzenia antropologii prowadzi do doskonalenia człowieka, z punktu widzenia teologii prowadzi do lepszego rozkminienia zamysłów Najwyższego Matematyka, czyli Szefa. Czyli robienie zadań jest fajne.
Phi, też mi wielka filozofia. Wiedziałem to już od dawna bez takich głupich mądrych słów.
PS. Musiałem napisać tak dziwnie "matematylicyzm", bo, jak się okazało, zarówno "matematyzm", jak i "matematycyzm" już istniały. Szlag, ale ta semantyka skomplikowana.
Pojutrze, tj. w poniedziałek, mam egzamin z filozofii. Ponieważ się do niego uczę, to od razu jestem bardziej nafilozofowany i stąd zapewne inwencja, która pozwoliła mi zacząć kolejną notkę. Natchnienie nie jest jednak w żaden sposób konkretne, nie zamierzam rozwodzić się nad żadną teorią filozoficzną: to mógłbym robić, gdyby tego egzaminu nie było, tak jak kiedyś, gdy pisałem o matematyce w kontekście idealizmu platońskiego. Teraz zaś muszę po prostu się obkuć i mieć spokój. Nie wierzę w teorię, że lubi się to, co musi się robić; ja na przykład niewątpliwie muszę oddychać, a nieraz, gdy wchodzę do kuchni, w której atmosfera gęsta od dymu papierosowego pozwala zawiesić w powietrzu siekierę, bardzo nie lubię oddychać. Kiedy byłem mały, musiałem jeść (pod tym względem niewiele się zmieniło), ale kiedy próbowano wmuszać we mnie paskudną wątróbkę wołową, stwierdzałem, że nie lubię jeść. Filozofię też muszę zaliczyć, a nie mogę powiedzieć, że cieszę się z tego faktu - oprócz tego, że mam śmiesznie napisane notatki, nie ma w tym nic szczególnie radosnego.
Skoro o tym mowa, oto kilka kwiatków z zeszytu... no cóż, może nie z zeszytu, ale z luźnych kartek wtrynionych do jednej koszulki... od filozofii. Mam nadzieję, że umilą komuś życie równie intensywnie, jak przed chwilą umilały mnie. Uwaga: błędy gramatyczne jak najbardziej możliwe. Przepisuję z notatek słowo w słowo, a wykład to nie pisanie notki z kubkiem herbaty: niekiedy trudno upilnować składnię zdań wielokrotnie złożonych, którymi się posługuję.
- Eklektyka - sztuka robienia w konia ludzi. (Myślę, że powinno raczej być "sztuka robienia z ludzi idiotów", ale to było na wykładzie i nie zastanawiałem się nad tym, że robienie w konia to nie to samo).
- Protagoras z Abdery: (...) Stwierdził, że rzeczy są niepewne, bo raz, że się zmieniają, a dwa, że punkt widzenia jest niestały. Protagoras pojechał z tym aż do samego absolutu i stwierdził, że nie może się dowiedzieć, czy istnieje. Poza tym metoda empiryczna jest w stanie uchwycić tylko to, co w danej chwili: człowiek żyje tak krótko, że jest w stanie ogarnąć tylko kawałek prawdy. Dzięki temu myśleniu sofiści mogli być wrednymi oportunistami i świetnymi politykami, bo skoro prawda nie da się uchwycić, to równie dobrze można przekonywać ludzi do wszystkich różnych opcji.
- Jaskinia platońska: ci, co myślą, że cienie są prawdziwe, bo postrzegają je zmysłami. Tak naprawdę trzeba kogoś wyzwolić, wyzuć z poznania empirycznego (zmysłowego) i wbić w rozum, przez który wszystko staje się jednym bytem, bo kilka bytów to co, co je oddziela? Nie ma dobrze, jest jeden byt, ale trudno to zaakceptować, dlatego ci ludzie z jaskini tak bardzo nie chcą wyłazić. No, jak już wylezą, to zrozumieją.
- (W kontekście filozofii chrześcijańskiej): Natomiast w zakresie etyki była zupełnie nowa rzecz: kochanie nieprzyjaciela i różne takie drugie policzki. To było nie do pojęcia, bo Grecy, sensownie i logicznie, kochali swoich, a chcieli utłuc tych, co nie lubili. Niesprawiedliwie i Grecy nie rozumieli. To wywróciło porządek etyczny do góry nogami, ale oczywiście nie od razu, miły, nie od razu. Pierwszym, który dokładnie opracował, jak by tu wcisnąć zasadę miłosierdzia przed zasadę sprawiedliwości, był Tomasz Morus.
- Chrześcijanie twierdzili, że wszystko powstało z niczego. To Grecy tłumaczyli sobie tym, że to "nic" to Chaos (albo pół litra na dwóch).
- (W kontekście "dowodów na istnienie Boga"): Dowód z pojęcia ruchu: zauważamy pojęcie ruchu, zatem coś ten przedmiot poruszyło - coś, co już wcześniej było w akcie ruchu. Ten pierwszy w ruchu przedmiot też skądś musiał się poruszać, i tak dalej, aż dojdzie się do Boga, Pierwszego Poruszyciela, który nie wymaga poruszenia. Według tamtejszej fizyki takie epickie perpeetum mobile nie mogło istnieć, więc musiało być pozafizyczne.
- Dowód ze stopni doskonałości: coś jest bardziej jakieś niż inne jakieś coś, które jest mniej jakieś.
Ech, pora zrobić przerwę na praktykowanie matematycylizmu. Matematycylizm to teoria filozoficzna wymyślona przeze mnie, głosząca, że robienie zadań z matematyki jest wszystkim: z punktu widzenia ontologii prowadzi do posiadania większej ilości ontologicznie istniejących bytów zwanych "neuronkami", z punktu widzenia epistemologii prowadzi do lepszego poznania matematyki, z punktu widzenia antropologii prowadzi do doskonalenia człowieka, z punktu widzenia teologii prowadzi do lepszego rozkminienia zamysłów Najwyższego Matematyka, czyli Szefa. Czyli robienie zadań jest fajne.
Phi, też mi wielka filozofia. Wiedziałem to już od dawna bez takich głupich mądrych słów.
PS. Musiałem napisać tak dziwnie "matematylicyzm", bo, jak się okazało, zarówno "matematyzm", jak i "matematycyzm" już istniały. Szlag, ale ta semantyka skomplikowana.
16 grudnia 2010
So far, so good
A man had once been seriously disabled and forced to spend the rest of his days on a disabled chair. On top of that, he got all his senses mixed up, and could rarely perceive the world normally. For example, if he had been in motion, he would know he is in motion, but he wouldn't recognise the direction; upwards, downwards or horizontally, all the same to him.
Now that man happened to live on the tenth floor and have a balcony. He once fell out of that balcony; and, not realising the danger, he simply thought he was somehow moving at a speed he hadn't been able to achieve in years. He was, of course, very happy about it. Only at times he actually realised what was going on, but then after a while this slipped into oblivion and the man kept being happy about his motion. And, as he was falling, faster and faster by the second, next to each window he passed he said to his neighbours, 'So far, so good'.
Motyw z człowiekiem spadającym i mówiącym przy oknach "so far, so good" pochodzi z dowcipu, w którym nie jest tak skomplikowany i nie wymaga niepełnosprawności ani niczego takiego. Przerobiłem ten dowcip na historyjkę ilustrującą stan świadomości człowieka: idziemy sobie przez życie, mijamy kolejne okna - osiągnięcia, etapy życia - mówimy 'so far, so good', i nagle po prostu się to kończy. Śmierć, szlus. A przecież wiedzieliśmy to od początku, nie? Jaki procent czasu człowiek spędza na myśleniu, że po co to wszystko, że przecież kiedyś umrze? Zapewne taki sam, jaki ten niepełnosprawny człowiek spędzał w stanie "normalnej świadomości".
Weźmy jego niepełnosprawność za metaforę naszych normalnych ograniczeń. Człowiek jest niedoskonały, zgoda, ale ja w sumie cieszę się, że jestem ograniczony i nie umiem myśleć o wszystkim naraz i pojmować wszystkiego jednocześnie. Gdybym miał iść przez całe życie z nieustającą świadomością śmierci, pewnie bym zwariował.
Now that man happened to live on the tenth floor and have a balcony. He once fell out of that balcony; and, not realising the danger, he simply thought he was somehow moving at a speed he hadn't been able to achieve in years. He was, of course, very happy about it. Only at times he actually realised what was going on, but then after a while this slipped into oblivion and the man kept being happy about his motion. And, as he was falling, faster and faster by the second, next to each window he passed he said to his neighbours, 'So far, so good'.
Motyw z człowiekiem spadającym i mówiącym przy oknach "so far, so good" pochodzi z dowcipu, w którym nie jest tak skomplikowany i nie wymaga niepełnosprawności ani niczego takiego. Przerobiłem ten dowcip na historyjkę ilustrującą stan świadomości człowieka: idziemy sobie przez życie, mijamy kolejne okna - osiągnięcia, etapy życia - mówimy 'so far, so good', i nagle po prostu się to kończy. Śmierć, szlus. A przecież wiedzieliśmy to od początku, nie? Jaki procent czasu człowiek spędza na myśleniu, że po co to wszystko, że przecież kiedyś umrze? Zapewne taki sam, jaki ten niepełnosprawny człowiek spędzał w stanie "normalnej świadomości".
Weźmy jego niepełnosprawność za metaforę naszych normalnych ograniczeń. Człowiek jest niedoskonały, zgoda, ale ja w sumie cieszę się, że jestem ograniczony i nie umiem myśleć o wszystkim naraz i pojmować wszystkiego jednocześnie. Gdybym miał iść przez całe życie z nieustającą świadomością śmierci, pewnie bym zwariował.
12 grudnia 2010
Ubi est?
Przykro mi. Nie mogę powiedzieć, że jestem załamany, ale jest mi smutno: straciłem dzisiaj jeden z moich ulubionych przedmiotów, mój podobny do bramy triumfalnej kubek z przyczepioną łyżeczką, z którego wypiłem niezliczone litry herbaty, a nawet trochę wrażej kawy. Straciłem go, bo zostawiłem go na skrzynce na listy na naszej klatce schodowej, kiedy wracałem do domu z piwnicy po skończeniu z braćmi Mateusza dzisiejszej części pracy nad pewnym czymś (szczegóły chwilowo na wszelki wypadek zachowuję dla siebie). Na skrzynce na listy, rzecz jasna, nie wytrzymał długo. Tak właśnie kończy się praca w niedzielę. Wiem, Szefie, zasłużyłem sobie.
Nie powinienem tak rozwodzić się nad stratą rzeczy materialnej, którą zawsze można zastąpić. Jasne, wkrótce pewnie kupię sobie nowy, duży, metalowy kubek, jakąś fajną łyżeczkę i kawałek łańcuszka z Obi, i zrobię całą tę operację od nowa, ale to już prawdopodobnie nie będzie to samo. Podobnie jak "stary" szwedzki gadżet - nieszczęśliwie zgubiony w pobliżu Powsina - nigdy nie mógł zostać zastąpiony przez nowy, który przez ten brak więzi wkrótce też zaginął, prawdopodobnie zawinięty przez roboli wymieniających nam kaloryfery. I tak zakończyła się epoka wielofunkcyjnych scyzoryków. Smutna to sprawa, że mam taką skłonność do przywiązywania się do przedmiotów przy jednoczesnej tendencji do ich gubienia.
Ale cóż, jeśli się dobrze zastanowić, to w gruncie rzeczy "dusza" pomysłu z przyczepieniem łyżeczki zawsze przeżyje sam kubek i łyżeczkę, i mogę ją sobie zawsze ucieleśnić w nowym tego typu przedmiocie. Nigdy wcześniej nie patrzyłem na to w ten sposób: zgubienie czegoś mi bliskiego oznaczało po prostu, że to już nie wróci i koniec. Ludzi również postrzegam w ten sposób: jeśli z kimś się pokłócę, z reguły zacinam się i nie pozwalam sprawie po prostu się rozpłynąć - nie ma kontaktu do momentu przeprosin, i czasem to ja z nimi zwlekam. Jeśli stwierdzę, że przyjaźni czy bliskości z kimś nie mogę już kontynuować z dowolnego powodu, to uważam to za sytuację nieodwracalną - to znaczy jeśli jakaś osoba mnie zraniła, ja się od niej odsuwam i nie ma możliwości, żebym kiedyś zbliżył się ponownie.
Może popełniam błąd. Mam nadzieję, że to prawda: że jednak jest coś nieprzemijalnego w kubkach z łyżeczką i duszach ludzkich. Ech, nie cierpię wpadać w patetyczny nastrój. Pora zakończyć pisanie i poczytać Miltona, pokatować się chwilę nader patetyczną konwencją epicką.
Która, notabene, żyje wiecznie.
Nie powinienem tak rozwodzić się nad stratą rzeczy materialnej, którą zawsze można zastąpić. Jasne, wkrótce pewnie kupię sobie nowy, duży, metalowy kubek, jakąś fajną łyżeczkę i kawałek łańcuszka z Obi, i zrobię całą tę operację od nowa, ale to już prawdopodobnie nie będzie to samo. Podobnie jak "stary" szwedzki gadżet - nieszczęśliwie zgubiony w pobliżu Powsina - nigdy nie mógł zostać zastąpiony przez nowy, który przez ten brak więzi wkrótce też zaginął, prawdopodobnie zawinięty przez roboli wymieniających nam kaloryfery. I tak zakończyła się epoka wielofunkcyjnych scyzoryków. Smutna to sprawa, że mam taką skłonność do przywiązywania się do przedmiotów przy jednoczesnej tendencji do ich gubienia.
Ale cóż, jeśli się dobrze zastanowić, to w gruncie rzeczy "dusza" pomysłu z przyczepieniem łyżeczki zawsze przeżyje sam kubek i łyżeczkę, i mogę ją sobie zawsze ucieleśnić w nowym tego typu przedmiocie. Nigdy wcześniej nie patrzyłem na to w ten sposób: zgubienie czegoś mi bliskiego oznaczało po prostu, że to już nie wróci i koniec. Ludzi również postrzegam w ten sposób: jeśli z kimś się pokłócę, z reguły zacinam się i nie pozwalam sprawie po prostu się rozpłynąć - nie ma kontaktu do momentu przeprosin, i czasem to ja z nimi zwlekam. Jeśli stwierdzę, że przyjaźni czy bliskości z kimś nie mogę już kontynuować z dowolnego powodu, to uważam to za sytuację nieodwracalną - to znaczy jeśli jakaś osoba mnie zraniła, ja się od niej odsuwam i nie ma możliwości, żebym kiedyś zbliżył się ponownie.
Może popełniam błąd. Mam nadzieję, że to prawda: że jednak jest coś nieprzemijalnego w kubkach z łyżeczką i duszach ludzkich. Ech, nie cierpię wpadać w patetyczny nastrój. Pora zakończyć pisanie i poczytać Miltona, pokatować się chwilę nader patetyczną konwencją epicką.
Która, notabene, żyje wiecznie.
10 grudnia 2010
Kawa czy herbata?
Zamierzam zmienić obrazek tytułowy, bo ten już jest stary i, przynajmniej według Leny, nie pasuje do wystroju dziennika. Może i nie pasuje, nie znam się na tym. Ja rozróżniam tylko trzy barwy: kolor funkcji, kolor wyrażeń algebraicznych i kolor równań. Niech żyje synestezja! W każdym razie będzie zielony: taki bardziej mi się podoba, a czy pasuje, czy nie - to już siódma sprawa. Rysunki mam już zeskanowane, muszę tylko znaleźć w sobie chęć do ich wycinania, bo to zajmuje bardzo dużo czasu mimo usprawnionej przeze mnie niedawno metody wycinania.
Ostatnio piję mało herbaty. Ze zgrozą stwierdzam nawet, że wczoraj nie ruszyłem w ogóle żadnej! Zamiast tego na okrągło piłem kawę, wprawdzie z dużą ilością mleka, ale zawsze to przecież mój wróg rasowy. Dziś już mam przy sobie kubek ze stafem i myślę, że będzie dobrze, choć ten numer mnie zaniepokoił. No cóż, przynajmniej dzięki temu oszczędziłem kilka torebek - na Sylwestra w Szczawnicy musi zostać mi minimum jedno opakowanie, inaczej umrę tam na syndrom odstawienia. O ile wcześniej nie umrę ze śmiechu, bo całe pięć dni z Anetką, Skwarą i innymi ludźmi nieprzeciętnymi to nie wcale takie proste do przeżycia.
Logarytmowa zagłada nadchodzi. Poważnie, jeśli jeden z ludzi, których uczę, również tym razem nie nauczy się porządnie twierdzeń o logarytmach, to będą najgorsze dwie godziny w jego życiu. Pomyślałem, że może zrobię kombinację zasady naczyń połączonych i metody kija i marchewki. To znaczy: suma zrobionych zadań jest stała, jak woda w naczyniach połączonych. Im więcej zrobimy na zajęciach, tym mniej zostanie do domu (gdzie nie ma mnie) - i odwrotnie, oczywiście. Tylko od ciebie zależy, jak długi będzie kij, a jak długa marchewka! Niestety, długość kija jest odwrotnie proporcjonalna do ilości czasu spędzonego nad faktycznym przyswajaniem wzorów.
Ostatnio piję mało herbaty. Ze zgrozą stwierdzam nawet, że wczoraj nie ruszyłem w ogóle żadnej! Zamiast tego na okrągło piłem kawę, wprawdzie z dużą ilością mleka, ale zawsze to przecież mój wróg rasowy. Dziś już mam przy sobie kubek ze stafem i myślę, że będzie dobrze, choć ten numer mnie zaniepokoił. No cóż, przynajmniej dzięki temu oszczędziłem kilka torebek - na Sylwestra w Szczawnicy musi zostać mi minimum jedno opakowanie, inaczej umrę tam na syndrom odstawienia. O ile wcześniej nie umrę ze śmiechu, bo całe pięć dni z Anetką, Skwarą i innymi ludźmi nieprzeciętnymi to nie wcale takie proste do przeżycia.
Logarytmowa zagłada nadchodzi. Poważnie, jeśli jeden z ludzi, których uczę, również tym razem nie nauczy się porządnie twierdzeń o logarytmach, to będą najgorsze dwie godziny w jego życiu. Pomyślałem, że może zrobię kombinację zasady naczyń połączonych i metody kija i marchewki. To znaczy: suma zrobionych zadań jest stała, jak woda w naczyniach połączonych. Im więcej zrobimy na zajęciach, tym mniej zostanie do domu (gdzie nie ma mnie) - i odwrotnie, oczywiście. Tylko od ciebie zależy, jak długi będzie kij, a jak długa marchewka! Niestety, długość kija jest odwrotnie proporcjonalna do ilości czasu spędzonego nad faktycznym przyswajaniem wzorów.

6 grudnia 2010
Ja tylko się śmieję, Wasza Wysokość
Zostałem dzisiaj zainspirowany dowcipami o "twojej starej". Co się tak dziwnie patrzycie? Można jednocześnie czytać Miltona i myśleć o tego typu kawałach. To się nazywa "dysonans estetyczny". Właściwie to nawet ma sens, bo w "Raju utraconym" jest przecież Ewa - pierwsza Twoja Stara całej ludzkości.
W trakcie tego myślenia, oraz podczas porządków na biurku, które dzisiaj przeprowadzałem - iście epicka misja zakończona wyrzuceniem trzech worków starych papierów - do głowy zaczęły mi z jakiegoś powodu wpadać coraz to nowe podobne dowcipy na temat Anetki i jej wzrostu. Piszę to wszystko bez obawy, że w piątek, kiedy spotkam się z nią i ze Skwarą, zostanie mi wbity od tyłu w klatkę piersiową nóż do pizzy. Nie boję się tego nie dlatego, że nie może się to z jakiegoś powodu zdarzyć (z kobietami nigdy nic nie wiadomo), ale dlatego, że według samej Anetki dowcipy na temat jej wzrostu zaczęły również ją śmieszyć. Niech więc ją śmieszą - większość z nich posiada nieskomplikowany kontekst, naukowy albo literacki, najczęściej z mojej ulubionej dziedziny: matematyki lub fizyki. Bo jednak wolałbym zrobić w to trochę WYŻSZYM stylu i, jak zwykle, przekazać coś czytelnikom.
PS. Znowu nie było lektoratu. Ech. Te lektoraty, kiedy są, to stanowią raczej przerwę w przerwach między lektoratami. Pani Śliwińska, jestem wszcząśnięty i zmięszany.
PPS. To moje nieogarnięcie, czy raczej lęk przed próbą ogarnięcia się, kiedyś mnie zabije. Ciekawe, co się stanie, jak nacisnę ten czerwony przycisk z napisem "Niedopatrzenie organizacyjne na studiach"...
W trakcie tego myślenia, oraz podczas porządków na biurku, które dzisiaj przeprowadzałem - iście epicka misja zakończona wyrzuceniem trzech worków starych papierów - do głowy zaczęły mi z jakiegoś powodu wpadać coraz to nowe podobne dowcipy na temat Anetki i jej wzrostu. Piszę to wszystko bez obawy, że w piątek, kiedy spotkam się z nią i ze Skwarą, zostanie mi wbity od tyłu w klatkę piersiową nóż do pizzy. Nie boję się tego nie dlatego, że nie może się to z jakiegoś powodu zdarzyć (z kobietami nigdy nic nie wiadomo), ale dlatego, że według samej Anetki dowcipy na temat jej wzrostu zaczęły również ją śmieszyć. Niech więc ją śmieszą - większość z nich posiada nieskomplikowany kontekst, naukowy albo literacki, najczęściej z mojej ulubionej dziedziny: matematyki lub fizyki. Bo jednak wolałbym zrobić w to trochę WYŻSZYM stylu i, jak zwykle, przekazać coś czytelnikom.
- Gdyby to Anetkę porwał King Kong i zabrał na szczyt Empire State Building, umarłaby z braku powietrza.
- Nie da się zmierzyć wysokości Anetki, mierząc długość jej cienia i stosując zasadę proporcji. Cień Anetki jest tak samo długi w każdym momencie dnia, chyba że Słońce jest dokładnie nad Anetką. A wtedy i tak jest pod Anetką.
- Jeśli Anetka akurat stoi w strefie frontu atmosferycznego, to optycznie zdaje się załamywać jak łyżeczka w szklance wody.
- Aksjomat geometrii: Przez dwa dowolnie odległe punkty zawsze można poprowadzić dokładnie jedną Anetkę.
- Większość ludzi łatwiej obejść niż przeskoczyć. Agatę Wróbel łatwiej przeskoczyć niż obejść. W przypadku Anetki przeskoczenie jest matematycznie niemożliwe - jako że nie istnieje parabola o nieskończonym ujemnym współczynniku "a" i nieskończonym dodatnim współczynniku "c" - zatem fizycznie tym bardziej można ją tylko obejść.
- Gdyby układać trójkąty z ludzi, to boki trójkąta zawierającego Anetkę nigdy nie mogłyby spełnić nierówności trójkąta.
- Anetka jest taka wysoka, że gdy wstanie, jej głowa osiąga pierwszą prędkość kosmiczną.
- Z kosmosu widać dwie rzeczy na Ziemi: Mur Chiński oraz Anetkę. Różnica jest taka, że Mur Chiński nie patrzy ci w oczy, kiedy tak na niego spoglądasz.
- Gdy Anetka schyla się, by zawiązać sznurówki, siła grawitacji wykonuje tak straszną pracę przy redukcji energii potencjalnej, że aż się męczy.
- Gdyby druga, identyczna Anetka stanęła pierwszej na ramionach, to obie i tak byłyby wzrostu jednej Anetki.
- W polskim systemie prawnym to Anetka jest ostateczną instancją sądowniczą.
- Anetka jest jedyną osobą, na którą nie działa powiększające ciastko z "Alicji w Krainie Czarów".
- I choćby przyszło tysiąc atletów / I każdy zjadłby tysiąc kotletów / I każdy nie wiem jak się wytężał / To razem nie będą wyżsi od Anetki nigdy.
PS. Znowu nie było lektoratu. Ech. Te lektoraty, kiedy są, to stanowią raczej przerwę w przerwach między lektoratami. Pani Śliwińska, jestem wszcząśnięty i zmięszany.
PPS. To moje nieogarnięcie, czy raczej lęk przed próbą ogarnięcia się, kiedyś mnie zabije. Ciekawe, co się stanie, jak nacisnę ten czerwony przycisk z napisem "Niedopatrzenie organizacyjne na studiach"...
4 grudnia 2010
Łopatologia
Zabawne, jak to jest z satysfakcją z pracy i z tworzenia. Wygląda na to, że im coś mniej wymaga szeroko pojętego zaangażowania, tym bardziej zadowolony jestem, gdy to skończę. Lubię czasem rozwiązać fajne zadanie z matematyki, ładnie przetłumaczyć kawałek dobrego tekstu, narysować przyzwoite oko albo zrobić coś oryginalnego z drewna. Za starych dobrych czasów zdarzało mi się nawet pisać opowiadania po polsku i po angielsku i to też lubiłem, choć już tego nie robię.
W gruncie rzeczy wszystko to daje jednak mniejszą satysfakcję niż proste złapanie łopaty i odgarnięcie na bok iks dziesiątek kilogramów śniegu, po czym powrót do domu, kolacja, notka i do łóżka. Droczę się w kółko z Anetką, że w sumie to jam taki człek ze wsi i ni rozumie się w ogóle na wyższych rzeczach, ale choć jest w tym ziarnko prawdy, to przecież tylko ziarnko. Dlaczego więc tępa fizyczna praca, którą wykonuję tylko po to, żeby od siedzenia na zadku nie zanikły mi do końca wszystkie przyczepione do kręgosłupa mięśnie, przynosi więcej satysfakcji niż coś, co faktycznie wymaga zaangażowania neuronków? Ostatecznie wysiłek mentalny także przekłada się na zmęczenie fizyczne spowodowane mimowolnym napinaniem mięśni w trakcie myślenia.
Możliwe, że ma to coś wspólnego ze społecznymi korzyściami z przerzucania śniegu w porównaniu z brakiem społecznych korzyści ze zrobionego zadania z matematyki, ale - powiedzmy sobie szczerze - nie kocham moich nie zawsze fajnych sąsiadów na tyle, żebym miał wariacko radować się na myśl o ułatwianiu im poruszania się po podwórku. Nie jestem też jakoś szczególnie dobry w odgarnianiu śniegu: to po prostu machanie łopatą i już, w czym tu być dobrym? Nie jest też tak, że przerzucanie śniegu jest moim ulubionym zajęciem: pisanie notek albo czytanie Miltona jest dużo fajniejsze. Teoretycznie nie cieszę się więc ani tym, że komuś pomagam, ani tym, że robię to naprawdę dobrze, ani tym, że "robię to, co lubię".
Pozostaje mi tylko jedno wyjaśnienie: dopiero robota, która wykańcza fizycznie, daje poczucie wykonanej pracy - czy dała kreatywny efekt, czy też nie. To pewnie trochę jak ten fenomen rynku zamków do drzwi: zamki posiadające fizycznie istniejący klucz zawsze będą się sprzedawały lepiej niż czysto elektroniczne zamki na szyfr albo takie, które otwiera się przyłożeniem palca z odpowiednimi liniami papilarnymi. I to pomimo faktu, że klucz, w przeciwieństwie do palca, można zgubić. Ludzie po prostu lubią mieć w ręku taki namacalny dowód swojego bezpieczeństwa - a ze mną najwyraźniej jest tak, że lubię mieć w mięśniach kwas mlekowy na dowód, że coś zrobiłem.
Wszystko to sprowadza się do fizycznej pracy. Muszę przewalić śnieg o masie m nadając mu przyspieszenie a, co da włożoną w to moją siłę F, na odległość s od miejsca początkowego. I dopiero to poskutkuje wykonaną pracą W.W = F * s , i wszystko jasne.
W gruncie rzeczy wszystko to daje jednak mniejszą satysfakcję niż proste złapanie łopaty i odgarnięcie na bok iks dziesiątek kilogramów śniegu, po czym powrót do domu, kolacja, notka i do łóżka. Droczę się w kółko z Anetką, że w sumie to jam taki człek ze wsi i ni rozumie się w ogóle na wyższych rzeczach, ale choć jest w tym ziarnko prawdy, to przecież tylko ziarnko. Dlaczego więc tępa fizyczna praca, którą wykonuję tylko po to, żeby od siedzenia na zadku nie zanikły mi do końca wszystkie przyczepione do kręgosłupa mięśnie, przynosi więcej satysfakcji niż coś, co faktycznie wymaga zaangażowania neuronków? Ostatecznie wysiłek mentalny także przekłada się na zmęczenie fizyczne spowodowane mimowolnym napinaniem mięśni w trakcie myślenia.
Możliwe, że ma to coś wspólnego ze społecznymi korzyściami z przerzucania śniegu w porównaniu z brakiem społecznych korzyści ze zrobionego zadania z matematyki, ale - powiedzmy sobie szczerze - nie kocham moich nie zawsze fajnych sąsiadów na tyle, żebym miał wariacko radować się na myśl o ułatwianiu im poruszania się po podwórku. Nie jestem też jakoś szczególnie dobry w odgarnianiu śniegu: to po prostu machanie łopatą i już, w czym tu być dobrym? Nie jest też tak, że przerzucanie śniegu jest moim ulubionym zajęciem: pisanie notek albo czytanie Miltona jest dużo fajniejsze. Teoretycznie nie cieszę się więc ani tym, że komuś pomagam, ani tym, że robię to naprawdę dobrze, ani tym, że "robię to, co lubię".
Pozostaje mi tylko jedno wyjaśnienie: dopiero robota, która wykańcza fizycznie, daje poczucie wykonanej pracy - czy dała kreatywny efekt, czy też nie. To pewnie trochę jak ten fenomen rynku zamków do drzwi: zamki posiadające fizycznie istniejący klucz zawsze będą się sprzedawały lepiej niż czysto elektroniczne zamki na szyfr albo takie, które otwiera się przyłożeniem palca z odpowiednimi liniami papilarnymi. I to pomimo faktu, że klucz, w przeciwieństwie do palca, można zgubić. Ludzie po prostu lubią mieć w ręku taki namacalny dowód swojego bezpieczeństwa - a ze mną najwyraźniej jest tak, że lubię mieć w mięśniach kwas mlekowy na dowód, że coś zrobiłem.
Wszystko to sprowadza się do fizycznej pracy. Muszę przewalić śnieg o masie m nadając mu przyspieszenie a, co da włożoną w to moją siłę F, na odległość s od miejsca początkowego. I dopiero to poskutkuje wykonaną pracą W.

3 grudnia 2010
Let the hammer curtain fall
Już byłem w ogródku, już witałem się z gąską i miałem iść spać, ale nagle w trakcie rozmowy z Kubą uświadomiłem sobie, jaki genialny potrójny kombo-pleonazm słyszałem raz w tekście zespołu Hammerfall. Dla jasności: pleonazm to błąd językowy polegający na powtórzeniu w jednym zwrocie tej samej informacji - najbardziej klasycznym przykładem jest "cofać się do tyłu". Stwierdziłem, że nie mogę o tym nie napisać, więc piszę.
Oto początkowe wersy tekstu Hammerfall "Blood Bound", notabene z kretyńskim teledyskiem ukazującym członków zespołu odmrażających się na wielkim młotku, polecam.
'Countdown descending down to zero
Bursting into flames
Can't you see the coming of a hero (...)'
Rzecz w niewątpliwie rozbudowanym wyrażeniu rzeczownikowym "Countdown descending down to zero". "Countdown" oznacza "odliczanie w dół", więc odliczane liczby w naturalny sposób zmniejszają się - ale niewątpliwie nie zaszkodzi tego dodatkowo zaznaczyć, dodając imiesłów "descending". Ten z kolei znaczy "opadający, zstępujący", więc nie wyobrażam sobie innego kierunku, niż w dół - wszakże dla jasności warto dodać, iż "down", tak na wszelki wypadek. Skoro już mówimy o "countdown", to odlicza się zawsze do zera - słyszał ktoś kiedyś "Trzy, dwa, jeden, zero, minus jeden, minus dwa, rakieta start!"? Nie? A autor tekstu prawdopodobnie miał takie doświadczenia - oni tam w Szwecji są przyzwyczajeni do liczb ujemnych, zwłaszcza na termometrze - dlatego dla pewności, że zostanie zrozumiany, stwierdził "down to zero". I wszystko jasne: "Odliczanie w dół idące w dół do zera." Niech opadnie młotokurtyna na ten cały tekst. Miejmy nadzieję, że nikt nie zrobi takiego numeru na Sylwestra, bo tam odlicza się aż do czterech zer - 00:00.
Jaki z tego wniosek? Zostawmy pisanie epickich metafor rodzimym użytkownikom języka, w których je piszemy, albo dobrze się go nauczmy. Inaczej wyjdą nam jakieś straszne zadnie plecy z tyłu.

Źródło inspiracji
PS. Usypaliśmy dziś z sąsiadem istny Mount Everest ze śniegu, próbując zrobić dość miejsca, by mogły przejechać nasze samochody. Co zaskakujące, śnieg nie pada, żeby spieprzyć nam robotę: to chyba optymistyczny znak na przyszłość.
Oto początkowe wersy tekstu Hammerfall "Blood Bound", notabene z kretyńskim teledyskiem ukazującym członków zespołu odmrażających się na wielkim młotku, polecam.
'Countdown descending down to zero
Bursting into flames
Can't you see the coming of a hero (...)'
Rzecz w niewątpliwie rozbudowanym wyrażeniu rzeczownikowym "Countdown descending down to zero". "Countdown" oznacza "odliczanie w dół", więc odliczane liczby w naturalny sposób zmniejszają się - ale niewątpliwie nie zaszkodzi tego dodatkowo zaznaczyć, dodając imiesłów "descending". Ten z kolei znaczy "opadający, zstępujący", więc nie wyobrażam sobie innego kierunku, niż w dół - wszakże dla jasności warto dodać, iż "down", tak na wszelki wypadek. Skoro już mówimy o "countdown", to odlicza się zawsze do zera - słyszał ktoś kiedyś "Trzy, dwa, jeden, zero, minus jeden, minus dwa, rakieta start!"? Nie? A autor tekstu prawdopodobnie miał takie doświadczenia - oni tam w Szwecji są przyzwyczajeni do liczb ujemnych, zwłaszcza na termometrze - dlatego dla pewności, że zostanie zrozumiany, stwierdził "down to zero". I wszystko jasne: "Odliczanie w dół idące w dół do zera." Niech opadnie młotokurtyna na ten cały tekst. Miejmy nadzieję, że nikt nie zrobi takiego numeru na Sylwestra, bo tam odlicza się aż do czterech zer - 00:00.
Jaki z tego wniosek? Zostawmy pisanie epickich metafor rodzimym użytkownikom języka, w których je piszemy, albo dobrze się go nauczmy. Inaczej wyjdą nam jakieś straszne zadnie plecy z tyłu.

Źródło inspiracji
PS. Usypaliśmy dziś z sąsiadem istny Mount Everest ze śniegu, próbując zrobić dość miejsca, by mogły przejechać nasze samochody. Co zaskakujące, śnieg nie pada, żeby spieprzyć nam robotę: to chyba optymistyczny znak na przyszłość.
1 grudnia 2010
Wszystko przemija, nawet najdłuższa żmija
Przeszedłem czterdziesty poziom Clockwords, a potem okazało się, że dalej jest ekran z kolejnymi czterdziestoma poziomami. Podobno jest ich jeszcze więcej. Szlag.
Półtorej godziny zgarniałem śnieg i odkuwałem warstwę lodu od betonu, żeby mieszkańcy bloku 31 mogli zaparkować tam, gdzie wcześniej była wielka góra śniegu. A teraz znowu pada. Szlag.
Ugotowałem mnóstwo makaronu, zjadłem zupę pomidorową, a niedługo i tak będę głodny. Idę spać i stracę osiem godzin, a wkrótce znów będę zmęczony. Szlag.
Robiliśmy z braćmi Mateusza prezent dla Topka, który prędzej czy później będzie skazany na los wszystkich prezentów, które nie są jedzeniem czy innymi artykułami jednorazowego użytku - pójdzie w zapomnienie, leżąc gdzieś w szafce. Szlag.
Piszę notkę, która jest dla co najwyżej pięciu osób, a mimo to próbuję za jej pomocą przekazać coś na poziomie ponad warstwą dosłowną. Za dziesięć notek moje przesłanie zniknie z ekranu i nikt go już nie przeczyta. Szlag.
Chyba mi się narzucił z wczorajszej literatury średniowiecznej motyw "The Wanderer" - wszystko przemija. Z mojego dzisiejszego punktu widzenia - nie warto. Idę spać.
Półtorej godziny zgarniałem śnieg i odkuwałem warstwę lodu od betonu, żeby mieszkańcy bloku 31 mogli zaparkować tam, gdzie wcześniej była wielka góra śniegu. A teraz znowu pada. Szlag.
Ugotowałem mnóstwo makaronu, zjadłem zupę pomidorową, a niedługo i tak będę głodny. Idę spać i stracę osiem godzin, a wkrótce znów będę zmęczony. Szlag.
Robiliśmy z braćmi Mateusza prezent dla Topka, który prędzej czy później będzie skazany na los wszystkich prezentów, które nie są jedzeniem czy innymi artykułami jednorazowego użytku - pójdzie w zapomnienie, leżąc gdzieś w szafce. Szlag.
Piszę notkę, która jest dla co najwyżej pięciu osób, a mimo to próbuję za jej pomocą przekazać coś na poziomie ponad warstwą dosłowną. Za dziesięć notek moje przesłanie zniknie z ekranu i nikt go już nie przeczyta. Szlag.
Chyba mi się narzucił z wczorajszej literatury średniowiecznej motyw "The Wanderer" - wszystko przemija. Z mojego dzisiejszego punktu widzenia - nie warto. Idę spać.
30 listopada 2010
Język lata jak łopata
Zagrałem w życiu w sporo gier flashowych. Były tam durne strategie, durne gry typu "obrona wieży" i durne zręcznościówki, oprócz tego całkiem sporo durnych gier akcji. Jednak ostatnio znalazłem grę, która jest trochę obroną wieży, trochę zręcznościówką i trochę grą akcji, wymaga też nieco strategii, a przy tym nie jest durna.
Nazywa się Clockwords i polega na tym, żeby zestrzelić mechaniczne robaczki próbujące wykraść tajemnice z twojego sejfu. Nie strzela się wszakże, jak to zwykle w obronach wieży bywa, klikając przyciskami myszy, a wpisując angielskie słowa z klawiatury. Im więcej i szybciej, tym lepiej, a działo będzie strzelać jeszcze efektywniej, jeśli słowa zawierają litery znajdujące się akurat w komorach tej maszynki-lingwistki.
Oprócz tego, że ta gra ćwiczy poprawną pisownię słów, pozwala odkryć, że znamy dużo więcej słów, niż nam się wydaje, a także sprawnie posługiwać się wszelkimi przyrostkami typu "-less", "-ity", "-ness", "-ation" - wszystko, byle słowo było dłuższe! Gdy zaś wyłącza się świadomość ogłupiona szybkością gry, intuicja językowa potrafi nawet tworzyć na poczekaniu "nowe" wyrazy, które, jak się okazuje, istnieją. Polecam zwłaszcza islanderowi, który, jak twierdzi, dawno nie miał angielskiego. Niech ci polata język.
Jeśli zaś chodzi o łopatę, to ona jest środkiem przeciwdziałającym obiegowi śniegu w przyrodzie - konkretnie w małym kawałku przyrody będącym moim osiedlem. Od zarania mojego tu mieszkania ze śniegiem zawsze było tak, że kierowcy sprzątali go sprzed samochodów pod okna ludziom, a potem przychodził dozorca i sprzątał go spod okien przed samochody. I tak to krążyło. Dlatego kupiłem dzisiaj łopatę do węgla i będę raz na jakiś czas wychodził i zgarniał wszystko na środek, gdzie nie będzie zawadzało nikomu. To prawdopodobnie w ramach akcji "Wybierz łopatę". Otóż właśnie wybrałem łopatę, bo na plastikowy duży odgarniacz, który normalnie powinien kosztować góra trzy dychy, a kosztował stówę, nie myślę wywalać pieniędzy. Cholerni spece od marketingu! Wiedzieli, że ludzie i tak to kupią, bo jest śnieg; i faktycznie kupowali - co i rusz w Obi trafiałem na kogoś z takim odgarniaczem. Powariowali.
To się dopiero nazywa koordynacja noga-oko, nie? Kuba, który to narysował, twierdzi, że to nawiązanie do Monty Pythona, ale jak dla mnie to te oka faktycznie mają coś wspólnego z Wielką Stopą - podobne do oczokształtnych, ale nikt do tej pory nie potwierdził ich istnienia, za to pełno ich na obrazkach. No i, ostatecznie, to ma sens: umieszczanie ok w dzbankach i wazonach pozbawia je możliwości przemieszczania się, a Kuba im ją zwrócił, rysując stopę na sprężynce, istny drążek pogo :D
Nazywa się Clockwords i polega na tym, żeby zestrzelić mechaniczne robaczki próbujące wykraść tajemnice z twojego sejfu. Nie strzela się wszakże, jak to zwykle w obronach wieży bywa, klikając przyciskami myszy, a wpisując angielskie słowa z klawiatury. Im więcej i szybciej, tym lepiej, a działo będzie strzelać jeszcze efektywniej, jeśli słowa zawierają litery znajdujące się akurat w komorach tej maszynki-lingwistki.
Oprócz tego, że ta gra ćwiczy poprawną pisownię słów, pozwala odkryć, że znamy dużo więcej słów, niż nam się wydaje, a także sprawnie posługiwać się wszelkimi przyrostkami typu "-less", "-ity", "-ness", "-ation" - wszystko, byle słowo było dłuższe! Gdy zaś wyłącza się świadomość ogłupiona szybkością gry, intuicja językowa potrafi nawet tworzyć na poczekaniu "nowe" wyrazy, które, jak się okazuje, istnieją. Polecam zwłaszcza islanderowi, który, jak twierdzi, dawno nie miał angielskiego. Niech ci polata język.
Jeśli zaś chodzi o łopatę, to ona jest środkiem przeciwdziałającym obiegowi śniegu w przyrodzie - konkretnie w małym kawałku przyrody będącym moim osiedlem. Od zarania mojego tu mieszkania ze śniegiem zawsze było tak, że kierowcy sprzątali go sprzed samochodów pod okna ludziom, a potem przychodził dozorca i sprzątał go spod okien przed samochody. I tak to krążyło. Dlatego kupiłem dzisiaj łopatę do węgla i będę raz na jakiś czas wychodził i zgarniał wszystko na środek, gdzie nie będzie zawadzało nikomu. To prawdopodobnie w ramach akcji "Wybierz łopatę". Otóż właśnie wybrałem łopatę, bo na plastikowy duży odgarniacz, który normalnie powinien kosztować góra trzy dychy, a kosztował stówę, nie myślę wywalać pieniędzy. Cholerni spece od marketingu! Wiedzieli, że ludzie i tak to kupią, bo jest śnieg; i faktycznie kupowali - co i rusz w Obi trafiałem na kogoś z takim odgarniaczem. Powariowali.

29 listopada 2010
Pełen weekend
Podczas tego weekendu miałem całą gamę odczuć, począwszy od pełnego zadowolenia na imprezie u mojego znajomego, na której byli praktycznie wszyscy ludzie ze starej paczki, których lubię, a kończąc na melancholii, która jak zwykle ogarnęła mnie po zabawie. Było nawet, zaznaczyć trzeba, kompletne wkurzenie, kiedy do mojej piwnicy z warsztatem zaczęły dobijać się moje dwie najukochańsze sąsiadki, twierdząc, że jestem podpalaczem i odchodząc dopiero, gdy zobaczyły, że ja to ja. I też nie bez dodatkowych komentarzy. Z odczuć fizycznych dają się zauważyć niewielkie zakwasy, które mam po tej samej imprezie. Głównie grałem w pingponga, a że przy tym nie piję, to zakwasy mam.
Jedyne, czego w ten weekend nie miałem pod dostatkiem, to sen. Z czwartku na piątek spałem wprawdzie dwanaście godzin, ale z piątku na sobotę nie położyłem się do piątej, wyszukując dobry grafomański fanfik "Władcy Pierścieni", zaś z soboty na niedzielę nie spałem do trzeciej, bo zebranie się grupą do wyjścia z imprezy u Ignaczaka trwało mniej więcej dwie godziny. A potem jeszcze wstałem o wpół do ósmej, bo byłem umówiony z braćmi Mateusza. Jak będę miał odrobinę szczęścia, to dzisiaj pójdę spać dzisiaj.
Nadeszło pierwsze oko! Jak miło. Zostało zrobione przez Lenę z wydziału, wprawdzie nie bez pomocy kilku iście budzikowych "drzemek" z mojej strony ("Lena M. (21:35): kopnij mnie w dupę i każ to zrobić."), ale niewątpliwie warto było poczekać i pomędzić jej trochę. Rysunek pod względem techniki jest zapewne nie aż tak skomplikowany i do tego czarno-biały, natomiast można w nim doszukać się różnych metafor. Oto ono:
To oko przywodzi mi na myśl teorię samolubnych genów, która twierdzi, że jedyne, co w nas się liczy, to materiał genetyczny, który chce być przekazywany dalej. Oko składa się wyłącznie z helisy z genami oraz samej gałki ocznej, nie ma nawet podstawy - etycznej, kulturowej czy jakiej tam chcecie. Istotne jest też, że jest czarno-białe - faktycznie, jeśli ktoś wierzy w teorię samolubnych genów, to nie ma dla niego w życiu kolorów, bo wszystko w gruncie rzeczy sprowadza się do jednego. Wiem, że Lena zapewne nie miała tego na myśli, rysując to, ale ten fragment mnie, który jest humanem, twierdzi, że obraz jest malowany po części przez obserwatora, podobnie jak książka pisana przez czytelnika.
Podobno Kuba Neyman też będzie jutro gotowy ze swoim okiem. To może być ostatnie, jakie otrzymam, jeśli nie dostanę w końcu żadnego od Anetki. Skoro o niej mowa, udało mi się dziś z nią porozmawiać na gadzie w języku Szekspira - co uważam za czyjś osobisty sukces: jej, mój albo Skwary, w każdym razie w końcu przestała się przejmować tym, że angielski nie jest jej rodzimym językiem. Tylko tak dalej, tamże, takoż, no, iwogle, ojacif. Mogę śmiało powiedzieć, że było to jedno z najważniejszych wydarzeń tych dwóch dni - a tym razem jest z czego wybierać kandydatów na takowe. To był po prostu pełen weekend.

PS. Prawie udało mi się dokończyć notkę z rysunkiem przed północą. Jestem z siebie dumny... Prawie.
Jedyne, czego w ten weekend nie miałem pod dostatkiem, to sen. Z czwartku na piątek spałem wprawdzie dwanaście godzin, ale z piątku na sobotę nie położyłem się do piątej, wyszukując dobry grafomański fanfik "Władcy Pierścieni", zaś z soboty na niedzielę nie spałem do trzeciej, bo zebranie się grupą do wyjścia z imprezy u Ignaczaka trwało mniej więcej dwie godziny. A potem jeszcze wstałem o wpół do ósmej, bo byłem umówiony z braćmi Mateusza. Jak będę miał odrobinę szczęścia, to dzisiaj pójdę spać dzisiaj.
Nadeszło pierwsze oko! Jak miło. Zostało zrobione przez Lenę z wydziału, wprawdzie nie bez pomocy kilku iście budzikowych "drzemek" z mojej strony ("Lena M. (21:35): kopnij mnie w dupę i każ to zrobić."), ale niewątpliwie warto było poczekać i pomędzić jej trochę. Rysunek pod względem techniki jest zapewne nie aż tak skomplikowany i do tego czarno-biały, natomiast można w nim doszukać się różnych metafor. Oto ono:

Podobno Kuba Neyman też będzie jutro gotowy ze swoim okiem. To może być ostatnie, jakie otrzymam, jeśli nie dostanę w końcu żadnego od Anetki. Skoro o niej mowa, udało mi się dziś z nią porozmawiać na gadzie w języku Szekspira - co uważam za czyjś osobisty sukces: jej, mój albo Skwary, w każdym razie w końcu przestała się przejmować tym, że angielski nie jest jej rodzimym językiem. Tylko tak dalej, tamże, takoż, no, iwogle, ojacif. Mogę śmiało powiedzieć, że było to jedno z najważniejszych wydarzeń tych dwóch dni - a tym razem jest z czego wybierać kandydatów na takowe. To był po prostu pełen weekend.

PS. Prawie udało mi się dokończyć notkę z rysunkiem przed północą. Jestem z siebie dumny... Prawie.
26 listopada 2010
Amerykanizacyjny niewypał
Notka o pierwszej po południu. Specjalnie nie napisałem jej wczoraj i poszedłem spać - co poskutkowało niemal dwunastoma godzinami snu (Jeżu!), które, mam nadzieję, przełożą się na brak zaległego zmęczenia z innych nocy.
Wczoraj myślałem przez chwilę, że wyrzucą mnie z tłumaczeń - bo według listy obecności nie było mnie na nich cztery razy. Byłem święcie przekonany, że tylko trzy, ale wiadomo, że bezwzględny błąd przybliżenia może mieć bezwzględne konsekwencje. Pan Sikora od tłumaczeń okazał się jednak bardzo na poziomie, bo stwierdził, że może raz się spóźniłem (jest to wprawdzie możliwe, ale ja sobie tego nie przypominam) i teraz "w papierach" mam trzy nieobecności. No cóż, "słońce świeci, ja zaś nie bez zdziwienia stwierdzam, że udało nam się przeżyć kolejny dzień", jak by to określił Xan z Baldur's Gate.
Myślę czasem na temat systemu studiów, jaki oferuje nam Instytut Anglistyki, z całym tym wyborem grup zajęciowych, kursami dostępnymi dla więcej niż jednego rocznika i tak dalej. To takie bardzo amerykańskie, że człowiek sam wybiera sobie, co chce studiować. Ten sam pomysł, zdaje się, miał przeniknąć do liceów i potem prawdopodobnie jeszcze niżej - chodziło o klasy "epicko profilowane" (jak ja to określam), czyli jak mat-fiz, to w pierwszej klasie jakaś godzinka historii, jakieś tam dwie godzinki biologii, a reszta to wyłącznie przedmioty ścisłe, WF, ewentualnie religia czy etyka. Wprawdzie uczeń nie wybierałby tam stricte przedmiotów jako takich, ale od razu wiedziałby, że w humanie matmy będzie tyle, co dodawanie, a w mat-fizie historii tyle, co bitwa pod Grunwaldem.
Pomysł szczęśliwie, przynajmniej jak na razie, nie przyjął się, ale w IA coś takiego już funkcjonuje i nikogo to nie dziwi. I prawidłowo - w końcu liceum to jeszcze nominalny "ogólniak", a studia to już specjalizacja. Mnie interesuje w takich przemyśleniach inny aspekt tego wszystkiego - społeczny. W szkołach są przydzielane klasy i nie słyszałem jeszcze o przypadku, żeby ktokolwiek z którejś klasy którejś szkoły nie wyniósł jakiejś przyzwoitej znajomości. Nawet, jeśli nie jest ona kontynuowana potem. Natomiast co do IA, nie jestem taki pewien - skoro grupy są wybierane przez nas samych, to w zasadzie każde zajęcia mamy z innymi osobami i jakakolwiek integracja jest niemożliwa albo jest tak płytka, że śmiejemy się i żartujemy z osobami, których imion nie pamiętamy.
Problem leży w konflikcie typu kultury z systemem. W Ameryce nie ma z tym kłopotu: kultura jest indywidualistyczna, więc każdy sobie rzepkę skrobie i jest dobrze. Grupy mogą nie być zbytnio zintegrowane, ale nikomu to nie przeszkadza, bo tam ludzie i tak są bardziej otwarci wobec nieznajomych. W Polsce, w kulturze kolektywistycznej, jest trudniej - ale na szczęście Polak potrafi zrobić amerykanizacyjny niewypał i myślę, że mimo tego niewygodnego systemu każdemu udało się wynieść z IA kilka fajnych znajomości. Ale jak tak myślę, że znalazłem mniej więcej tyle samo kumpli z grupy ponaddwustuosobowej, co z trzydziestoosobowej, to mi się jednak robi trochę żal tych wszystkich genialnych ludzi, których nie mam okazji poznać.
Pozostaje być indywidualistą. A najlepiej owinąć się amerykańską flagą i założyć trzymetrowej grubości kombinezon z ołowiu, po czym iść na zajęcia.
PS. Przykro mi, jeśli dla niektórych z was notka jest za długa, żeby wam się chciało ją czytać. Zatem trudno, nie czytajcie. Piszę tyle, ile myślę, a po dwunastu godzinach snu neuronki trzeba ostro poćwiczyć i myślę dużo.
Wczoraj myślałem przez chwilę, że wyrzucą mnie z tłumaczeń - bo według listy obecności nie było mnie na nich cztery razy. Byłem święcie przekonany, że tylko trzy, ale wiadomo, że bezwzględny błąd przybliżenia może mieć bezwzględne konsekwencje. Pan Sikora od tłumaczeń okazał się jednak bardzo na poziomie, bo stwierdził, że może raz się spóźniłem (jest to wprawdzie możliwe, ale ja sobie tego nie przypominam) i teraz "w papierach" mam trzy nieobecności. No cóż, "słońce świeci, ja zaś nie bez zdziwienia stwierdzam, że udało nam się przeżyć kolejny dzień", jak by to określił Xan z Baldur's Gate.
Myślę czasem na temat systemu studiów, jaki oferuje nam Instytut Anglistyki, z całym tym wyborem grup zajęciowych, kursami dostępnymi dla więcej niż jednego rocznika i tak dalej. To takie bardzo amerykańskie, że człowiek sam wybiera sobie, co chce studiować. Ten sam pomysł, zdaje się, miał przeniknąć do liceów i potem prawdopodobnie jeszcze niżej - chodziło o klasy "epicko profilowane" (jak ja to określam), czyli jak mat-fiz, to w pierwszej klasie jakaś godzinka historii, jakieś tam dwie godzinki biologii, a reszta to wyłącznie przedmioty ścisłe, WF, ewentualnie religia czy etyka. Wprawdzie uczeń nie wybierałby tam stricte przedmiotów jako takich, ale od razu wiedziałby, że w humanie matmy będzie tyle, co dodawanie, a w mat-fizie historii tyle, co bitwa pod Grunwaldem.
Pomysł szczęśliwie, przynajmniej jak na razie, nie przyjął się, ale w IA coś takiego już funkcjonuje i nikogo to nie dziwi. I prawidłowo - w końcu liceum to jeszcze nominalny "ogólniak", a studia to już specjalizacja. Mnie interesuje w takich przemyśleniach inny aspekt tego wszystkiego - społeczny. W szkołach są przydzielane klasy i nie słyszałem jeszcze o przypadku, żeby ktokolwiek z którejś klasy którejś szkoły nie wyniósł jakiejś przyzwoitej znajomości. Nawet, jeśli nie jest ona kontynuowana potem. Natomiast co do IA, nie jestem taki pewien - skoro grupy są wybierane przez nas samych, to w zasadzie każde zajęcia mamy z innymi osobami i jakakolwiek integracja jest niemożliwa albo jest tak płytka, że śmiejemy się i żartujemy z osobami, których imion nie pamiętamy.
Problem leży w konflikcie typu kultury z systemem. W Ameryce nie ma z tym kłopotu: kultura jest indywidualistyczna, więc każdy sobie rzepkę skrobie i jest dobrze. Grupy mogą nie być zbytnio zintegrowane, ale nikomu to nie przeszkadza, bo tam ludzie i tak są bardziej otwarci wobec nieznajomych. W Polsce, w kulturze kolektywistycznej, jest trudniej - ale na szczęście Polak potrafi zrobić amerykanizacyjny niewypał i myślę, że mimo tego niewygodnego systemu każdemu udało się wynieść z IA kilka fajnych znajomości. Ale jak tak myślę, że znalazłem mniej więcej tyle samo kumpli z grupy ponaddwustuosobowej, co z trzydziestoosobowej, to mi się jednak robi trochę żal tych wszystkich genialnych ludzi, których nie mam okazji poznać.
Pozostaje być indywidualistą. A najlepiej owinąć się amerykańską flagą i założyć trzymetrowej grubości kombinezon z ołowiu, po czym iść na zajęcia.
PS. Przykro mi, jeśli dla niektórych z was notka jest za długa, żeby wam się chciało ją czytać. Zatem trudno, nie czytajcie. Piszę tyle, ile myślę, a po dwunastu godzinach snu neuronki trzeba ostro poćwiczyć i myślę dużo.
25 listopada 2010
Dzień "nie bardzo"
Dzisiejszy dzień był trochę nie bardzo. Na składni przez całe zajęcia nikt z grupy nie umiał składnie odpowiedzieć na pytania dr. Bańskiego, przez co ten się wnerwił się takim niemiłym wnerwieniem, które objawia się tylko wzmożonym milczeniem. To cholernie nieprzyjemne: kiedy już na mnie wrzeszczą, to przynajmniej wiem, czego się spodziewać - decybeli zamiast racjonalnych argumentów. Fajnie. Następny, proszę. A dzisiaj to nawet nie wiedziałem, czy p. Bański zaraz nie wyjdzie - zwyczajnie, bez ciskania się i scen - i nie pozostawi nas samych z durnymi minami. Na szczęście jego cierpliwość jest większa niż nasza niekompetencja.
Zacząłem robić jedną z zakładek na nagrody za rysowanie ok (poprzednia notka). Ich robienie zakłada trochę szycia, więc przygotowałem się odpowiednio - a w każdym razie próbowałem. Od niepamiętnych czasów, czyli od co najmniej dwudziestu lat, w szufladzie mamy leżał starożytny metalowy naparstek. Szafkę wymienialiśmy dwa razy, a zawartość była przewracana do góry kołami, ale naparstek był tam zawsze. Kiedy jednak chciałem go dzisiaj wziąć... "Naparstek? Nie, nie ma. Zabrałam go na działkę." Alanis Morisette miałaby na ten temat coś do powiedzenia, jak sądzę. Diably nadaly. Cóż, będę szył bez naparstka, ale na razie jakoś mi to nie bardzo idzie. Ale niech was to nie zniechęca - będą oka, będą zakładki.
Oprócz tego zacząłem mój drugi projekt, który w gruncie rzeczy planowałem już od bardzo dawna. Założyłem drugi blog - "Dziennik Arvila Brena" - i umieszczam w nim tłumaczenie przygód bretońskiego czarodzieja w świecie gry Morrowind. Reszta jest napisana tam, więc zapraszam do czytania i komentowania, i tak dalej. Fanom Morrowinda polecam. Pozostałym polecam Morrowinda, bo nie wiem, jak czytanie tego dziennika będzie wyglądało z perspektywy kogoś, kto nie zna tej gry. Tak, Kuba, do ciebie mówię. Rzućcie pały, chodźcie z... Wróć. Zarzuć WoW-a, włącz TES-a!
W sumie dokładam sobie różnych zajęć, żeby nie marnować czasu. W augustyńskim pojęciu czasu jako przepływu świadomości w zasadzie im ktoś ma więcej czasu, tym ma go mniej - bo można przepieprzyć godzinę na gapienie się w sufit albo w tym samym czasie zrobić milion rzeczy, które ma się do zrobienia. I nigdy wcześniej nie pomyślałoby się, że te milion rzeczy można zrobić tak po prostu w godzinę, która nagle staje się niewyobrażalnie długa.
Notka dzisiaj mało treściwa, ale sporo czasu zajęło mi babranie się z igłą i nitką oraz założenie drugiego bloga. Życzcie mi wytrwałości.
Zacząłem robić jedną z zakładek na nagrody za rysowanie ok (poprzednia notka). Ich robienie zakłada trochę szycia, więc przygotowałem się odpowiednio - a w każdym razie próbowałem. Od niepamiętnych czasów, czyli od co najmniej dwudziestu lat, w szufladzie mamy leżał starożytny metalowy naparstek. Szafkę wymienialiśmy dwa razy, a zawartość była przewracana do góry kołami, ale naparstek był tam zawsze. Kiedy jednak chciałem go dzisiaj wziąć... "Naparstek? Nie, nie ma. Zabrałam go na działkę." Alanis Morisette miałaby na ten temat coś do powiedzenia, jak sądzę. Diably nadaly. Cóż, będę szył bez naparstka, ale na razie jakoś mi to nie bardzo idzie. Ale niech was to nie zniechęca - będą oka, będą zakładki.
Oprócz tego zacząłem mój drugi projekt, który w gruncie rzeczy planowałem już od bardzo dawna. Założyłem drugi blog - "Dziennik Arvila Brena" - i umieszczam w nim tłumaczenie przygód bretońskiego czarodzieja w świecie gry Morrowind. Reszta jest napisana tam, więc zapraszam do czytania i komentowania, i tak dalej. Fanom Morrowinda polecam. Pozostałym polecam Morrowinda, bo nie wiem, jak czytanie tego dziennika będzie wyglądało z perspektywy kogoś, kto nie zna tej gry. Tak, Kuba, do ciebie mówię. Rzućcie pały, chodźcie z... Wróć. Zarzuć WoW-a, włącz TES-a!
W sumie dokładam sobie różnych zajęć, żeby nie marnować czasu. W augustyńskim pojęciu czasu jako przepływu świadomości w zasadzie im ktoś ma więcej czasu, tym ma go mniej - bo można przepieprzyć godzinę na gapienie się w sufit albo w tym samym czasie zrobić milion rzeczy, które ma się do zrobienia. I nigdy wcześniej nie pomyślałoby się, że te milion rzeczy można zrobić tak po prostu w godzinę, która nagle staje się niewyobrażalnie długa.
Notka dzisiaj mało treściwa, ale sporo czasu zajęło mi babranie się z igłą i nitką oraz założenie drugiego bloga. Życzcie mi wytrwałości.

24 listopada 2010
Narysuj oko
Właściwie miałem o czymś pisać tę notkę, ale w sumie zapomniałem, o czym. Zamiast tego napiszę ją o tym, co zajęło mi dziś większą część wieczoru - o moich okowych szachach i o pewnym projekcie, który przy odrobinie współpracy z waszej strony powinien się udać.
Chciałbym, żebyście postarali się w domu, w szkole czy na nudnym wykładzie zrobić jakiś rysunek oka - podobnego do tych, które ja rysuję, ale "po swojemu". Może to być zwykłe oko takie po prostu, albo jakaś wariacja na ten temat, czyli np. oko w kontekście. W swoim starym zeszycie od polskiego miałem oko jako wahadło w zegarze z kukułką, talerz pełen ok na tradycyjnej helisie, oko do góry nogami w butelce i tak dalej. Jest sporo opcji: chodzi mi tylko o to, żeby to było oko na helisie, na tej kręconej "nóżce". Reszta to kwestia waszej wyobraźni.
Potem zeskanujcie tylko rysunek lub zróbcie mu czytelne, płaskie zdjęcie (tzn. z aparatem dokładnie nad obrazkiem, żeby nie było rzutu ukośnego w perspektywie na płaszczyźnie) i wyślijcie do mnie. Albo przekażcie mi osobiście, jeśli jest taka możliwość, to sam sobie zeskanuję. Najlepsze rysunki (czyli i tak wszystkie, chyba że będzie straszne, totalne, niezgłębione dno) zostaną nagrodzone lizakiem oraz zakładką do książki mojej produkcji. Każdy, kto zrobi fajne oko, dostanie lizaka i zakładkę. Poważnie. :D Oprócz tego, rzecz jasna, opublikuję tutaj te obrazki, podpisując je lub nie w zależności od woli autora.
[edycja: konkurs już dawno się zakończył i wszyscy o nim zapomnieli. Nie ma sensu umieszczać tu niczego.]
Chciałbym, żebyście postarali się w domu, w szkole czy na nudnym wykładzie zrobić jakiś rysunek oka - podobnego do tych, które ja rysuję, ale "po swojemu". Może to być zwykłe oko takie po prostu, albo jakaś wariacja na ten temat, czyli np. oko w kontekście. W swoim starym zeszycie od polskiego miałem oko jako wahadło w zegarze z kukułką, talerz pełen ok na tradycyjnej helisie, oko do góry nogami w butelce i tak dalej. Jest sporo opcji: chodzi mi tylko o to, żeby to było oko na helisie, na tej kręconej "nóżce". Reszta to kwestia waszej wyobraźni.
Potem zeskanujcie tylko rysunek lub zróbcie mu czytelne, płaskie zdjęcie (tzn. z aparatem dokładnie nad obrazkiem, żeby nie było rzutu ukośnego w perspektywie na płaszczyźnie) i wyślijcie do mnie. Albo przekażcie mi osobiście, jeśli jest taka możliwość, to sam sobie zeskanuję. Najlepsze rysunki (czyli i tak wszystkie, chyba że będzie straszne, totalne, niezgłębione dno) zostaną nagrodzone lizakiem oraz zakładką do książki mojej produkcji. Każdy, kto zrobi fajne oko, dostanie lizaka i zakładkę. Poważnie. :D Oprócz tego, rzecz jasna, opublikuję tutaj te obrazki, podpisując je lub nie w zależności od woli autora.
[edycja: konkurs już dawno się zakończył i wszyscy o nim zapomnieli. Nie ma sensu umieszczać tu niczego.]
23 listopada 2010
Nie taki diabeł straszny, jak go maglują. Walec kanciasty
Ależ ja jestem głupi, w każdym razie czasami. W ramach obowiązkowego kursu "Technologie informacyjne" dostajemy mini-zadania do zrobienia na punkty. Z jakiegoś powodu bałem się ich i ominąłem pierwsze dwa - czyli tyle, ile było mi wolno. Teraz, chcąc nie chcąc, zabrałem się za trzecie, a w nim... Kitranie się w tabelkach, pedantyczne dopracowywanie durnych szczegółów i inne proste pierdoły, które lubię, bo są przyjemnie odmóżdżające. Wygląda na to, że jak w końcu zacząłem maglować diabła, to okazał się nie taki straszny.
W pierwszym z tych zadań była nawet matematyka: należało skopiować do Painta obrazek walca i dokleić tam różne dane, objętości i inne głupoty. Aż mi się ciepło zrobiło, że nawet humanom dają coś z zakresu mojej ulubionej dziedziny nauki, ale czar prysł, kiedy przeczytałem, co jest dalej:
No, to mnie osobiście załamało. Ciekawe, czy na ekonomii, MiM-ie i matematyce też podają ten wzór? Pewnie chodzi o to, że nasz rocznik nie miał jeszcze obowiązkowej matury z matematyki i to jest ponad poziom. Cóż, w takim razie używanie Painta też jest ponad poziom, podobnie jak włączenie komputera oraz zgięcie lewej nogi w kolanie z jednoczesnym wdechem.
A tak przy okazji: Pomijając fakt, że znalezienie wzoru na objętość walca nie wymaga wertowania tajemnych matematycznych ksiąg geometrii euklidesowej, to nie jestem pewien, czy "walec" i "sześcian" to synonimy (patrz "Rozwiązanie" w cytacie). Sądzę, że gdybym skorzystał ze wzoru na objętość sześcianu, to dostałbym zero punktów i jeszcze nie mógłbym się wykłócać.
Myślę, że najwyższy czas unowocześnić pewien znany, dobry dowcip o różnicy pomiędzy walcem angielskim a walcem wiedeńskim. Teraz żart będzie brzmiał tak: "Jaka jest różnica między walcem z Instytutu Anglistyki UW a walcem z wydziału Samochodów i Maszyn Roboczych PW? Odpowiedź: Walcem z SiMR-u można zgniatać kości, a walcem z IA - grać w kości."
W pierwszym z tych zadań była nawet matematyka: należało skopiować do Painta obrazek walca i dokleić tam różne dane, objętości i inne głupoty. Aż mi się ciepło zrobiło, że nawet humanom dają coś z zakresu mojej ulubionej dziedziny nauki, ale czar prysł, kiedy przeczytałem, co jest dalej:
Celem zadania nie jest zmuszenie Państwa do wertowania ksiąg matematycznych, dlatego poniżej podajemy rozwiązanie. Państwa rolą jest wykorzystanie podstawowych narzędzi systemu operacyjnego (...).Skopiowane z treści pierwszego zadania
Rozwiązanie
Zadanie należy rozwiązać korzystając ze wzoru na objętość sześcianu:
V = πr^2 * H.
No, to mnie osobiście załamało. Ciekawe, czy na ekonomii, MiM-ie i matematyce też podają ten wzór? Pewnie chodzi o to, że nasz rocznik nie miał jeszcze obowiązkowej matury z matematyki i to jest ponad poziom. Cóż, w takim razie używanie Painta też jest ponad poziom, podobnie jak włączenie komputera oraz zgięcie lewej nogi w kolanie z jednoczesnym wdechem.
A tak przy okazji: Pomijając fakt, że znalezienie wzoru na objętość walca nie wymaga wertowania tajemnych matematycznych ksiąg geometrii euklidesowej, to nie jestem pewien, czy "walec" i "sześcian" to synonimy (patrz "Rozwiązanie" w cytacie). Sądzę, że gdybym skorzystał ze wzoru na objętość sześcianu, to dostałbym zero punktów i jeszcze nie mógłbym się wykłócać.
Myślę, że najwyższy czas unowocześnić pewien znany, dobry dowcip o różnicy pomiędzy walcem angielskim a walcem wiedeńskim. Teraz żart będzie brzmiał tak: "Jaka jest różnica między walcem z Instytutu Anglistyki UW a walcem z wydziału Samochodów i Maszyn Roboczych PW? Odpowiedź: Walcem z SiMR-u można zgniatać kości, a walcem z IA - grać w kości."

22 listopada 2010
Katharsis
Nie będzie notki optymistycznej, z jednym miłym zdarzeniem definiującym cały dzień. Muszę jutro, dzisiaj, wcześnie wstać, czyli też wcześniej się położyć; nie mogę przepieprzać całego życia na spanie. Jedna trzecia to chyba dość, trzydzieści trzy i trzy w okresie wymiernym, żebym miał jeszcze dodatkowo nie spać po nocach, a w dzień właśnie spać. Muszę przestać omijać zajęcia, bo mi się nie chce iść albo nie jestem przygotowany. Konsekwencje dokonanych wyborów trzeba ponosić, a nie uciekać przed nimi, póki mam do wykorzystania nieobecności.
Muszę zrobić coś ze sobą. Od zaraz, nie od jutra, bo te słowa na piśmie zawsze będą wskazywały jutro, a wypowiedziane raz umkną, jakby ich nigdy nie było. Od zaraz wydrukować czwartą księgę "Raju utraconego", przeczytać, zrobić notatki, choćbym miał potem na zajęciach z poezji Miltonie siedzieć i nic nie mówić, jak zwykle. Muszę to zrobić tylko i wyłącznie dla siebie, celem samorealizacji, kierunek humanistyczny czy nie. Czym to się różni od zrobienia zadania z matematyki?
Jeśli tego nie zrobię, to kiedyś, w odległej przyszłości, będę chciał odzyskać tę niedzielę, dwudziestego pierwszego listopada tego roku, której pierwsze parę godzin zmarnowałem na spanie, a potem dla siebie samego nie zrobiłem niczego. Chodziłem tylko do braci Mateusza, robiłem z nimi kilka zadań, jechałem do Empiku po filmy dla mamy na imieniny, pomagałem Karolowi znaleźć pomysł na prezent. Właśnie tak, dokładnie w ten sposób: "chodziłem", "robiłem", "jechałem", "pomagałem". Wszystko w aspekcie niedokonanym; jedyne, co się dziś dokonało na pewno i nieodwołalnie, to utrata kilku godzin porannych.
Kiedyś będę pamiętał o każdym dniu, w którym wstałem o jedenastej, w którym spędzałem całe godziny bezużytecznie przy komputerze. Wszystkie nieprzygotowane lub kiepsko przygotowane zajęcia z matematyki i to, że przeze mnie moi uczniowie również nie wykorzystywali wtedy czasu w pełni. Przypomnę sobie, bez usprawiedliwiania się, te wszystkie ziarna gorczycy, które niegdyś konsekwentnie, minuta po minucie, wkładałem do worka mającego w przyszłości być ciężarem świadomości braku powtarzalności życia.
Ten wpis to moje katharsis. Czuję się jakby nieco czystszy. Jest też po to, żeby tu wisiał i ciągle mi przypominał o wykorzystywaniu życia tak, by potem nie mieć do siebie żalu. Nastrój zaś taki, a nie inny, mam po obejrzeniu "Domu wariatów" i "Wszyscy jesteśmy Chrystusami". To chyba moja kara za to, że spóźniłem się trzy dni z życzeniami i prezentem imieninowym dla mamy - kupiłem jej dziś zestaw filmów o Miauczyńskim i sam zacząłem je oglądać. Ale "Dzień świra" przy tych dwóch rzeczywiście był komedią.
Karę swoją przyjmuję, Panie Boże, i dziękuję Ci za nią, bo dając mi ją, wiesz, co robisz. Nawet, jeśli ja tego nie rozumiem.
PS. Przypomniała mi się moja kretyńska przeróbka piosenki Wilków:
Nie poddaj się
Jedz zupę, jaka jest
I pomyśl, że
Na drugie nie masz szans!
Życie składa się tylko z jednego dania, cholera.
Muszę zrobić coś ze sobą. Od zaraz, nie od jutra, bo te słowa na piśmie zawsze będą wskazywały jutro, a wypowiedziane raz umkną, jakby ich nigdy nie było. Od zaraz wydrukować czwartą księgę "Raju utraconego", przeczytać, zrobić notatki, choćbym miał potem na zajęciach z poezji Miltonie siedzieć i nic nie mówić, jak zwykle. Muszę to zrobić tylko i wyłącznie dla siebie, celem samorealizacji, kierunek humanistyczny czy nie. Czym to się różni od zrobienia zadania z matematyki?
Jeśli tego nie zrobię, to kiedyś, w odległej przyszłości, będę chciał odzyskać tę niedzielę, dwudziestego pierwszego listopada tego roku, której pierwsze parę godzin zmarnowałem na spanie, a potem dla siebie samego nie zrobiłem niczego. Chodziłem tylko do braci Mateusza, robiłem z nimi kilka zadań, jechałem do Empiku po filmy dla mamy na imieniny, pomagałem Karolowi znaleźć pomysł na prezent. Właśnie tak, dokładnie w ten sposób: "chodziłem", "robiłem", "jechałem", "pomagałem". Wszystko w aspekcie niedokonanym; jedyne, co się dziś dokonało na pewno i nieodwołalnie, to utrata kilku godzin porannych.
Kiedyś będę pamiętał o każdym dniu, w którym wstałem o jedenastej, w którym spędzałem całe godziny bezużytecznie przy komputerze. Wszystkie nieprzygotowane lub kiepsko przygotowane zajęcia z matematyki i to, że przeze mnie moi uczniowie również nie wykorzystywali wtedy czasu w pełni. Przypomnę sobie, bez usprawiedliwiania się, te wszystkie ziarna gorczycy, które niegdyś konsekwentnie, minuta po minucie, wkładałem do worka mającego w przyszłości być ciężarem świadomości braku powtarzalności życia.
Ten wpis to moje katharsis. Czuję się jakby nieco czystszy. Jest też po to, żeby tu wisiał i ciągle mi przypominał o wykorzystywaniu życia tak, by potem nie mieć do siebie żalu. Nastrój zaś taki, a nie inny, mam po obejrzeniu "Domu wariatów" i "Wszyscy jesteśmy Chrystusami". To chyba moja kara za to, że spóźniłem się trzy dni z życzeniami i prezentem imieninowym dla mamy - kupiłem jej dziś zestaw filmów o Miauczyńskim i sam zacząłem je oglądać. Ale "Dzień świra" przy tych dwóch rzeczywiście był komedią.
Karę swoją przyjmuję, Panie Boże, i dziękuję Ci za nią, bo dając mi ją, wiesz, co robisz. Nawet, jeśli ja tego nie rozumiem.
PS. Przypomniała mi się moja kretyńska przeróbka piosenki Wilków:
Nie poddaj się
Jedz zupę, jaka jest
I pomyśl, że
Na drugie nie masz szans!
Życie składa się tylko z jednego dania, cholera.
20 listopada 2010
Odwyk
Byłem dziś ze znajomym na wycieczce rowerowej. W programie świeże warszawskie powietrze i inne rzeczy związane z odrobiną aktywności fizycznej, której jakoś dawno nie zaznałem, no i, oczywiście, resocjalizacja. Następny raz zdarzy się pewnie po kolejnej zimie stulecia, która ma nadejść. Dodam, że będzie biała.
Piątki są trochę wariackie z tymi wszystkimi korkami. Jeden z moich uczniów pożąda wprawdzie cudów pedagogicznych i zgłasza się do mnie z reguły dzień czy dwa przed klasówką, ale ja nie mam nic przeciwko. Skoro tak lubi, niech tak robi - nie narzekam, jestem cierpliwy, w końcu dzięki temu coś zarobię, a on może nie zarobi pałki na sprawdzianie. Ale jednak cuda to nie moja branża - to kilka pięter wyżej.
Skoro mowa o cudach, miałem dzisiaj okazję się przekonać, że duże cuda faktycznie są w małych zdarzeniach. Przypadkiem zafundowałem sobie odwyk od herbaty, kiedy, spiesząc się pomiędzy powrotem z wycieczki a wyjściem na korki, nie spakowałem ani jednej torebki do plecaka. Czajnik? Mam, myślę. Kubek? Pewnie, jak mógłbym go zapomnieć. W takiej sytuacji zdawało się oczywistością, że herbatę wziąłem; a jednak nie. Przez całe pierwsze zajęcia nie miałem więc podstawy neurochemicznej - dwie i pół godziny, a dziewczyna, którą uczę, jest dobra i nie można przy niej tak po prostu nie myśleć - i nagle pod koniec zauważyłem, że w kieszeni kurtki pałęta się jakaś jedna zaginiona torebka herbaty. Jak się tam znalazła - nie wiem, bo ostatnio długo nie wychodziłem nigdzie z herbatą, ale na pewno nie zdarzyło się to zupełnie przez przypadek. Przypadków nie ma! Nie porównując, pierwszy taki przypadek zdarzył się jeszcze przed Erą Plancka. Cóż, wprawdzie herbata zrobiona na tym jednym rodzynku była słaba, ale bardziej postawiła mnie na nogi świadomość, że Szef czuwa i nie da mi zginąć przy wałkowaniu wartości bezwzględnej i logarytmów - nawet, jeśli trwa to pięć godzin.
Cieszą mnie takie dni jak ten, kiedy wracam do domu całkowicie przymulony i ledwo jestem w stanie napisać notkę, ale jestem zadowolony. Lubię niekiedy wybrać sobie z męczącego dnia jakieś fajne zdarzenie i stwierdzić "This made my day".
Piątki są trochę wariackie z tymi wszystkimi korkami. Jeden z moich uczniów pożąda wprawdzie cudów pedagogicznych i zgłasza się do mnie z reguły dzień czy dwa przed klasówką, ale ja nie mam nic przeciwko. Skoro tak lubi, niech tak robi - nie narzekam, jestem cierpliwy, w końcu dzięki temu coś zarobię, a on może nie zarobi pałki na sprawdzianie. Ale jednak cuda to nie moja branża - to kilka pięter wyżej.
Skoro mowa o cudach, miałem dzisiaj okazję się przekonać, że duże cuda faktycznie są w małych zdarzeniach. Przypadkiem zafundowałem sobie odwyk od herbaty, kiedy, spiesząc się pomiędzy powrotem z wycieczki a wyjściem na korki, nie spakowałem ani jednej torebki do plecaka. Czajnik? Mam, myślę. Kubek? Pewnie, jak mógłbym go zapomnieć. W takiej sytuacji zdawało się oczywistością, że herbatę wziąłem; a jednak nie. Przez całe pierwsze zajęcia nie miałem więc podstawy neurochemicznej - dwie i pół godziny, a dziewczyna, którą uczę, jest dobra i nie można przy niej tak po prostu nie myśleć - i nagle pod koniec zauważyłem, że w kieszeni kurtki pałęta się jakaś jedna zaginiona torebka herbaty. Jak się tam znalazła - nie wiem, bo ostatnio długo nie wychodziłem nigdzie z herbatą, ale na pewno nie zdarzyło się to zupełnie przez przypadek. Przypadków nie ma! Nie porównując, pierwszy taki przypadek zdarzył się jeszcze przed Erą Plancka. Cóż, wprawdzie herbata zrobiona na tym jednym rodzynku była słaba, ale bardziej postawiła mnie na nogi świadomość, że Szef czuwa i nie da mi zginąć przy wałkowaniu wartości bezwzględnej i logarytmów - nawet, jeśli trwa to pięć godzin.
Cieszą mnie takie dni jak ten, kiedy wracam do domu całkowicie przymulony i ledwo jestem w stanie napisać notkę, ale jestem zadowolony. Lubię niekiedy wybrać sobie z męczącego dnia jakieś fajne zdarzenie i stwierdzić "This made my day".

17 listopada 2010
Szerszy obraz
Kolejne zajęcia z serii "dukanie praktyczne", czyli grupa nietrzymająca władzy roztrząsająca problemy tego świata w każdą środę o 17:45. Dziś było nawet ciekawie, bo jednym z tematów była pornografia, ale właściwie niczego nowego się nie nauczyłem. Same old, same old.
Dla odmiany składnia była ciekawa - jak to zwykle z dr. Bańskim - i nawet się czegoś na niej nauczyłem. I nie tylko tego, jak w teorii P&P oraz HPSG rozwiązywany jest problem związku grupy podmiotu z grupą orzeczenia. Od dawna już nie widziałem sensu nie tylko w studiach humanistycznych, ale nawet w językoznawstwie formalnym, czyli tym, które zajmuje się wyjaśnieniem działania języka i wytłumaczeniem procesu jego przyswajania przez dzieci. Bo już widzę, jak dzieci pojmują język w ten sposób: jakaś taka grupa słów jest wyrażeniem czasownikowym, które składa się ze słowa leksykalnie zdefiniowanego jako czasownik oraz innych wyrażeń - rzeczownikowego lub przyimkowego, względnie obu naraz w zależności od subkategoryzacji leksykalnej czasownika będącego ośrodkiem wyrażenia. No nie wiem. Jeśli będąc dzieckiem, pojmowałem to wszystko, to wcale się nie dziwię, że dyrektorka mojej podstawówki chciała mnie od razu wysłać do drugiej klasy. Wprawdzie te teorie mają też służyć do tworzenia innych języków: programowania czy innych afrykańskich, a nawet metajęzyków, ale wydaje się, że to skórka niewarta wyprawki.
Ale jak tak siedzę na tej składni, patrzę na dr. Bańskiego i patrzę i widzę i myślę, że istnieje jednak szerszy obraz. Że w sumie to, co my tam robimy, niewiele różni się od matematyki. Matematyka to język, jakim zapisany jest Wszechświat, więc ten, kto próbuje się jej nauczyć, próbuje poznać ten język. W nim zaś jest jeszcze więcej abstrakcji niż w najbardziej nieprawdopodobnej teorii lingwistycznej, bo przynajmniej hipotezy językoznawcze biorą się z konkretnych żywych danych językowych, tylko analizowanych pod różnymi kątami. A matematyka? Matematyka zaczyna się od założenia, że przez dwa punkty może przejść nieskończenie wiele prostych równoległych i od tej pory wszystko jest coraz mniej rzeczywiste, a czasem nawet urojone. A mimo to matematykę cenię ponad wszystko, może poza kubkiem dobrej herbaty.
Ludzie po prostu tak mają - lubią coś kontrolować, wiedzieć dokładnie, jak to wygląda i jak działa. Chęć ogarnięcia matematyki wyjaśniającej działanie skomplikowanego i zmiennego Wszechświata oraz chęć ogarnięcia teorii lingwistycznej wyjaśniającej działanie skomplikowanego i zmiennego języka naturalnego mogą w gruncie rzeczy brać się z tego samego - z chęci ogarnięcia całej wiedzy świata. Podporządkowania rozumowi wszystkiego, co da się rozumem ogarnąć.
Tyle że pozostaje pytanie podobne do tego, jakie usłyszałem w filmie "Baśń o ludziach Stąd": "Gdyby człowiek miał wszystko, to gdzie by to postawił?".
Dla odmiany składnia była ciekawa - jak to zwykle z dr. Bańskim - i nawet się czegoś na niej nauczyłem. I nie tylko tego, jak w teorii P&P oraz HPSG rozwiązywany jest problem związku grupy podmiotu z grupą orzeczenia. Od dawna już nie widziałem sensu nie tylko w studiach humanistycznych, ale nawet w językoznawstwie formalnym, czyli tym, które zajmuje się wyjaśnieniem działania języka i wytłumaczeniem procesu jego przyswajania przez dzieci. Bo już widzę, jak dzieci pojmują język w ten sposób: jakaś taka grupa słów jest wyrażeniem czasownikowym, które składa się ze słowa leksykalnie zdefiniowanego jako czasownik oraz innych wyrażeń - rzeczownikowego lub przyimkowego, względnie obu naraz w zależności od subkategoryzacji leksykalnej czasownika będącego ośrodkiem wyrażenia. No nie wiem. Jeśli będąc dzieckiem, pojmowałem to wszystko, to wcale się nie dziwię, że dyrektorka mojej podstawówki chciała mnie od razu wysłać do drugiej klasy. Wprawdzie te teorie mają też służyć do tworzenia innych języków: programowania czy innych afrykańskich, a nawet metajęzyków, ale wydaje się, że to skórka niewarta wyprawki.
Ale jak tak siedzę na tej składni, patrzę na dr. Bańskiego i patrzę i widzę i myślę, że istnieje jednak szerszy obraz. Że w sumie to, co my tam robimy, niewiele różni się od matematyki. Matematyka to język, jakim zapisany jest Wszechświat, więc ten, kto próbuje się jej nauczyć, próbuje poznać ten język. W nim zaś jest jeszcze więcej abstrakcji niż w najbardziej nieprawdopodobnej teorii lingwistycznej, bo przynajmniej hipotezy językoznawcze biorą się z konkretnych żywych danych językowych, tylko analizowanych pod różnymi kątami. A matematyka? Matematyka zaczyna się od założenia, że przez dwa punkty może przejść nieskończenie wiele prostych równoległych i od tej pory wszystko jest coraz mniej rzeczywiste, a czasem nawet urojone. A mimo to matematykę cenię ponad wszystko, może poza kubkiem dobrej herbaty.
Ludzie po prostu tak mają - lubią coś kontrolować, wiedzieć dokładnie, jak to wygląda i jak działa. Chęć ogarnięcia matematyki wyjaśniającej działanie skomplikowanego i zmiennego Wszechświata oraz chęć ogarnięcia teorii lingwistycznej wyjaśniającej działanie skomplikowanego i zmiennego języka naturalnego mogą w gruncie rzeczy brać się z tego samego - z chęci ogarnięcia całej wiedzy świata. Podporządkowania rozumowi wszystkiego, co da się rozumem ogarnąć.
Tyle że pozostaje pytanie podobne do tego, jakie usłyszałem w filmie "Baśń o ludziach Stąd": "Gdyby człowiek miał wszystko, to gdzie by to postawił?".

16 listopada 2010
15 listopada 2010
Platońska matematyka
Resocjalizacja! Spędziłem dzisiaj miły kawałek dnia w towarzystwie Małej (która miała wczoraj urodziny - najlepsze życzenia jeszcze raz, także w ramach informacji dla tych, którzy o tym nie wiedzieli - niech na przyszły rok wiedzą!), Ewy, z którą nie widziałem się już całe wieki, Mateusza i Kieta. Nazywam to "resocjalizacją", bo w sumie zdziczałem nieco od siedzenia w domu i to spotkanie pozwoliło mi odświeżyć trochę umiejętności związane z interakcją z innymi.
Matematyka. O czym mógłby pisać Matejkowski o trzeciej nad ranem, jeśli nie o matematyce? Zadania konkursowe dla najmłodszych są niezwykłe. Licealistom, tkwiącym po Anetkę w licealnych schematach i maturze, która polega na tym, żeby wykorzystać dwa wzory i pójść dalej, przydałoby się czasem zrobić takiego Kangura z jakiegoś poziomu. ("Tkwić w czymś po Anetkę" oznacza to samo, co "tkwić po uszy", ale w o wiele, wiele wyższym stopniu). W czwartej czy piątej klasie podstawówki nie ma jeszcze żadnych poważnych wzorów, więc wszystkie "trudne" zadania, które się tam robi, są trudne dlatego, że wymagają wyobraźni matematycznej, dobrej pamięci krótkotrwałej (względnie: hurtowej ilości papieru i długopisów gotowych na wszystko) i niezłej metodologii logicznego myślenia. I, rzecz jasna, rozwijają te cechy.
Ja sam, stary półzdechły piernik, oblatany ze standardowymi problemami licealnymi, które rozwiązuje się właściwie na jedno kopyto, przy wielu zadaniach sam jestem nieraz zaskoczony świeżą, prostą perspektywą, jaką mają Tytus i Jeremiasz (bracia Mateusza). To jest mocny argument popierający teorię Platona, która twierdzi, że ludzie po śmierci przebywają w świecie idei (czyli, pozwolę sobie zrobić wtręt własny, między innymi w matematyce, która jest ideą porządku Wszechświata, tutaj niedoskonałego). Gdy są gotowi, wchodzą do nowego ciała, ale po drodze muszą przejść przez rzekę zapomnienia, która czyści ich pamięć ze wspomnień tego idealnego świata - dlatego rodzimy się tacy bardziej "ga-ga", "bo-bo" i "tu-tu". Proces uczenia się jest zaś po prostu procesem przypominania sobie tego, co widzieliśmy podczas pobytu w absolucie. I patrzę na Tytusa i Jeremiasza i patrzę i widzę i myślę, że dzieci wszystko to pamiętają chyba trochę lepiej, jako że od zapomnienia minęło mniej czasu. Bracia Mateusza są ode mnie niewątpliwie mniej zaawansowani w matematyce, ale za to w Matematyce - bardziej.
Dlatego właśnie nauczyciel to tak bardzo niedoceniany i trudny zawód. Ilu z was może poszczycić się tym, że umie zapisać liczbę w postaci ułamka zwykłego czy dziesiętnego albo że pojmuje ideę potęgi i pierwiastka? Zapewne wszyscy. Czyli wszyscy z was mieli w podstawówce dobrego nauczyciela, który potrafił w miarę bezboleśnie przeprowadzić terapię przywrócenia pamięci o matematyce, wprowadzając was delikatnie w najbardziej abstrakcyjne pojęcia. Bo dla niecoponaddziesięciolatka, który dopiero co wykształcił zdolność abstrakcyjnego myślenia, nie ma większego wyzwania niż zrozumienie pojęcia pierwiastka, które jest o jeden stopień abstrakcji wyżej od potęgi będącej o jeden stopień abstrakcji wyżej od mnożenia, które o poziom przewyższa pod tym względem dodawanie. A i dodawanie uwzględnia liczby i cyfry, które także są platońską ideą, samą z siebie nieznaczącą nic w świecie rzeczywistym. Pozdrowienia dla wszystkich podstawówkowych nauczycieli matematyki, o których już nie pamiętamy, a którzy wyświadczyli nam największą przysługę świata. I dostali za to pewnie dwa tysiące na rękę.
Nauczyciel jest pod tym względem trochę jak tłumacz: gdy ktoś przeczyta zagraniczną książkę po polsku i mu się ona spodoba, to chwali autora, nie myśląc zwykle o tym, że gdyby tłumacz zwalił robotę, to zepsułby czytelnikom całą przyjemność. Podobnie dziecko, któremu dobrze idzie w matematyce, nie jest tylko i wyłącznie zdolne samo z siebie - na sto procent miało też oddanego nauczyciela, który dobrze je poprowadził. Tylko różnica jest taka, że tłumacz dostaje swoje pieniążki od każdego sprzedanego egzemplarza książki, czyli im bardziej się wysili, tym więcej zarobi - a nauczyciel, czy się stara, czy nie, nieprzerwanie marzy o średniej krajowej.
Pamiętajmy więc o tłumaczach i nauczycielach. Zwłaszcza, że ja sam jestem po trochu jednym i drugim.
PS. W teorii Platona podoba mi się jeszcze jedno, w co na szczęście nie wolno mi wierzyć. Jeśli za życia będziesz naprawdę wredny, to w następnym wcieleniu nie zostaniesz fajnym facetem, nie będziesz jamnikiem ani wiewiórką, nie narodzisz się nawet jako drzewo - za karę przyjdziesz na świat w najgorszej możliwej postaci: zostaniesz kobietą.

Jak właściwie miałaby wyglądać kobieta-oko? Tak samo, jak to zwykłe, tyle że w różnych kolorach zamiast jednego?
Matematyka. O czym mógłby pisać Matejkowski o trzeciej nad ranem, jeśli nie o matematyce? Zadania konkursowe dla najmłodszych są niezwykłe. Licealistom, tkwiącym po Anetkę w licealnych schematach i maturze, która polega na tym, żeby wykorzystać dwa wzory i pójść dalej, przydałoby się czasem zrobić takiego Kangura z jakiegoś poziomu. ("Tkwić w czymś po Anetkę" oznacza to samo, co "tkwić po uszy", ale w o wiele, wiele wyższym stopniu). W czwartej czy piątej klasie podstawówki nie ma jeszcze żadnych poważnych wzorów, więc wszystkie "trudne" zadania, które się tam robi, są trudne dlatego, że wymagają wyobraźni matematycznej, dobrej pamięci krótkotrwałej (względnie: hurtowej ilości papieru i długopisów gotowych na wszystko) i niezłej metodologii logicznego myślenia. I, rzecz jasna, rozwijają te cechy.
Ja sam, stary półzdechły piernik, oblatany ze standardowymi problemami licealnymi, które rozwiązuje się właściwie na jedno kopyto, przy wielu zadaniach sam jestem nieraz zaskoczony świeżą, prostą perspektywą, jaką mają Tytus i Jeremiasz (bracia Mateusza). To jest mocny argument popierający teorię Platona, która twierdzi, że ludzie po śmierci przebywają w świecie idei (czyli, pozwolę sobie zrobić wtręt własny, między innymi w matematyce, która jest ideą porządku Wszechświata, tutaj niedoskonałego). Gdy są gotowi, wchodzą do nowego ciała, ale po drodze muszą przejść przez rzekę zapomnienia, która czyści ich pamięć ze wspomnień tego idealnego świata - dlatego rodzimy się tacy bardziej "ga-ga", "bo-bo" i "tu-tu". Proces uczenia się jest zaś po prostu procesem przypominania sobie tego, co widzieliśmy podczas pobytu w absolucie. I patrzę na Tytusa i Jeremiasza i patrzę i widzę i myślę, że dzieci wszystko to pamiętają chyba trochę lepiej, jako że od zapomnienia minęło mniej czasu. Bracia Mateusza są ode mnie niewątpliwie mniej zaawansowani w matematyce, ale za to w Matematyce - bardziej.
Dlatego właśnie nauczyciel to tak bardzo niedoceniany i trudny zawód. Ilu z was może poszczycić się tym, że umie zapisać liczbę w postaci ułamka zwykłego czy dziesiętnego albo że pojmuje ideę potęgi i pierwiastka? Zapewne wszyscy. Czyli wszyscy z was mieli w podstawówce dobrego nauczyciela, który potrafił w miarę bezboleśnie przeprowadzić terapię przywrócenia pamięci o matematyce, wprowadzając was delikatnie w najbardziej abstrakcyjne pojęcia. Bo dla niecoponaddziesięciolatka, który dopiero co wykształcił zdolność abstrakcyjnego myślenia, nie ma większego wyzwania niż zrozumienie pojęcia pierwiastka, które jest o jeden stopień abstrakcji wyżej od potęgi będącej o jeden stopień abstrakcji wyżej od mnożenia, które o poziom przewyższa pod tym względem dodawanie. A i dodawanie uwzględnia liczby i cyfry, które także są platońską ideą, samą z siebie nieznaczącą nic w świecie rzeczywistym. Pozdrowienia dla wszystkich podstawówkowych nauczycieli matematyki, o których już nie pamiętamy, a którzy wyświadczyli nam największą przysługę świata. I dostali za to pewnie dwa tysiące na rękę.
Nauczyciel jest pod tym względem trochę jak tłumacz: gdy ktoś przeczyta zagraniczną książkę po polsku i mu się ona spodoba, to chwali autora, nie myśląc zwykle o tym, że gdyby tłumacz zwalił robotę, to zepsułby czytelnikom całą przyjemność. Podobnie dziecko, któremu dobrze idzie w matematyce, nie jest tylko i wyłącznie zdolne samo z siebie - na sto procent miało też oddanego nauczyciela, który dobrze je poprowadził. Tylko różnica jest taka, że tłumacz dostaje swoje pieniążki od każdego sprzedanego egzemplarza książki, czyli im bardziej się wysili, tym więcej zarobi - a nauczyciel, czy się stara, czy nie, nieprzerwanie marzy o średniej krajowej.
Pamiętajmy więc o tłumaczach i nauczycielach. Zwłaszcza, że ja sam jestem po trochu jednym i drugim.
PS. W teorii Platona podoba mi się jeszcze jedno, w co na szczęście nie wolno mi wierzyć. Jeśli za życia będziesz naprawdę wredny, to w następnym wcieleniu nie zostaniesz fajnym facetem, nie będziesz jamnikiem ani wiewiórką, nie narodzisz się nawet jako drzewo - za karę przyjdziesz na świat w najgorszej możliwej postaci: zostaniesz kobietą.

Jak właściwie miałaby wyglądać kobieta-oko? Tak samo, jak to zwykłe, tyle że w różnych kolorach zamiast jednego?
14 listopada 2010
Da, vielen Dank, quite well indeed, proszę pana.
Zaspaaałem. No, nie ma się czemu dziwić: pewnie, że zaspałem, skoro nad poprzednią notką siedziałem do czwartej. Prawie zdążyłem na matmę do braci Mateusza, ale ostatecznie stwierdziłem, że może nie z takim wyglądem, jakim wtedy mogłem się poszczycić. Nie martwmy się jednak, albowiem cotygodniowe molestowanie kangura mnie nie ominie: na szczęście Bocheńscy są bardziej rozsądni niż Matejkowski i zgodzili się przełożyć tę całą zabawę na jutro. (Chodziło mi o męczenie zadań z konkursu "Kangur", a co myśleliście?). Dzisiejsza notka będzie zatem krótsza, żebym dla odmiany mógł się wyspać. I żebyście przynajmniej na jeden raz nie mogli narzekać, że piszę za długie notki.
Byłem dzisiaj w Centrum celem zakupienia pewnego obiektu. Obiekt zakupiłem w nieszczęsnych Złotych Tarasach, które tak pasują do architektury budynków, jak sukienka pasowałaby do mnie. Po zakończeniu transakcji udałem się do wyjścia, gdy zobaczyłem dwóch facetów stojących nad kilometrowej długości paczką i machających rękami. Zauważyłem, że jeden z nich jest ewidentnie obcokrajowcem - wprawdzie z tej odległości nie byłem w stanie określić ze słuchu jego narodowości, ale na szczęście przyswajanie języka dało nam kompetencję fonologiczną pozwalającą w lot rozróżnić, czy ktoś mówi po "naszemu" czy po "innemu". Zdarzyło się wam być przy jakiejś rozmowie w autobusie, z której nie mogliście usłyszeć ani słowa, ale coś wam mówiło, że rozmówcy nie używają polskiego? Na tym to polega.
I wtedy popełniłem błąd: podszedłem do nich i spytałem po angielsku, czy w czymś mogę im pomóc. Obcokrajowiec, który okazał się właścicielem paczki, natychmiast zaczął do mnie gadać po rusku - a ja po rusku ani cholery! - drugi zaś, korzystając z okazji, zmył się. No to świetnie. Z tego, co mi moja słowiańska dusza podpowiedziała, wywnioskowałem, że chyba prosił mnie o pomoc w zaniesieniu tej paczki do samochodu. Diably nadaly. Poszedłem więc z nim; po drodze okazało się, że choć ja nic po rusku nie umiem, a i on po angielsku ni cholery, i ja, i on umieliśmy coś po niemiecku. Pozdrawiam panią magister Śliwińską od moich lektoratów, których nie ma już trzeci tydzień! Mimo to jakoś go tam skierowałem w stronę parkingu, głównie ciągnąc w odpowiednim kierunku za mój koniec paczki.
Prawdziwa heca zaczęła się w samochodzie, kiedy paczka nijak nie szła się zmieścić i mówiłem facetowi, co może zrobić. Cała ta konwersacja polegała głównie na różnych moich pojedynczych "auf", "hier" i wyciąganiu palca wskazującego w stronę czegoś, co akurat uznałem za warte odsunięcia, poza tym potoczna forma drugiej osoby liczby pojedynczej - "du", czyli ty, z końcówką czasownika "-st" - myliła mi się z tą, której powinienem był faktycznie używać: trzecią liczby mnogiej, "Sie", czyli Pan/Pani, z końcówką czasownika "-en". Wygląda na to, że facet razem z paczką wywiezie stąd wspomnienia dziwnego bruderszaftu, który nawet nie został oblany.
Wszystko to zajęło ruski miesiąc, więc wróciłem szybko do domu, wśliznąłem się po angielsku do piwnicy i z niemiecką precyzją zabrałem się do cięcia desek. Po kilku godzinach spędzonych w spartańskich warunkach zjadłem kolację, jedząc, co było i nie wybrzydzając jak francuski piesek. A wy nie udawajcie Greka: to nie notki są za długie, tylko wam się nie chce czytać. ;)
Ech, uczmy się języków.

Szybko, niech ktoś przytrzyma wieżę Babel, zanim...
Byłem dzisiaj w Centrum celem zakupienia pewnego obiektu. Obiekt zakupiłem w nieszczęsnych Złotych Tarasach, które tak pasują do architektury budynków, jak sukienka pasowałaby do mnie. Po zakończeniu transakcji udałem się do wyjścia, gdy zobaczyłem dwóch facetów stojących nad kilometrowej długości paczką i machających rękami. Zauważyłem, że jeden z nich jest ewidentnie obcokrajowcem - wprawdzie z tej odległości nie byłem w stanie określić ze słuchu jego narodowości, ale na szczęście przyswajanie języka dało nam kompetencję fonologiczną pozwalającą w lot rozróżnić, czy ktoś mówi po "naszemu" czy po "innemu". Zdarzyło się wam być przy jakiejś rozmowie w autobusie, z której nie mogliście usłyszeć ani słowa, ale coś wam mówiło, że rozmówcy nie używają polskiego? Na tym to polega.
I wtedy popełniłem błąd: podszedłem do nich i spytałem po angielsku, czy w czymś mogę im pomóc. Obcokrajowiec, który okazał się właścicielem paczki, natychmiast zaczął do mnie gadać po rusku - a ja po rusku ani cholery! - drugi zaś, korzystając z okazji, zmył się. No to świetnie. Z tego, co mi moja słowiańska dusza podpowiedziała, wywnioskowałem, że chyba prosił mnie o pomoc w zaniesieniu tej paczki do samochodu. Diably nadaly. Poszedłem więc z nim; po drodze okazało się, że choć ja nic po rusku nie umiem, a i on po angielsku ni cholery, i ja, i on umieliśmy coś po niemiecku. Pozdrawiam panią magister Śliwińską od moich lektoratów, których nie ma już trzeci tydzień! Mimo to jakoś go tam skierowałem w stronę parkingu, głównie ciągnąc w odpowiednim kierunku za mój koniec paczki.
Prawdziwa heca zaczęła się w samochodzie, kiedy paczka nijak nie szła się zmieścić i mówiłem facetowi, co może zrobić. Cała ta konwersacja polegała głównie na różnych moich pojedynczych "auf", "hier" i wyciąganiu palca wskazującego w stronę czegoś, co akurat uznałem za warte odsunięcia, poza tym potoczna forma drugiej osoby liczby pojedynczej - "du", czyli ty, z końcówką czasownika "-st" - myliła mi się z tą, której powinienem był faktycznie używać: trzecią liczby mnogiej, "Sie", czyli Pan/Pani, z końcówką czasownika "-en". Wygląda na to, że facet razem z paczką wywiezie stąd wspomnienia dziwnego bruderszaftu, który nawet nie został oblany.
Wszystko to zajęło ruski miesiąc, więc wróciłem szybko do domu, wśliznąłem się po angielsku do piwnicy i z niemiecką precyzją zabrałem się do cięcia desek. Po kilku godzinach spędzonych w spartańskich warunkach zjadłem kolację, jedząc, co było i nie wybrzydzając jak francuski piesek. A wy nie udawajcie Greka: to nie notki są za długie, tylko wam się nie chce czytać. ;)
Ech, uczmy się języków.

Szybko, niech ktoś przytrzyma wieżę Babel, zanim...
13 listopada 2010
Imadło-kowadło i bóle-sróle
Ach, cierpliwość. Cecha, której tak bardzo pożądamy, a którą niewielu może się poszczycić. Kiedy wreszcie będę cierpliwy? Kiedy? Kiedy, do cholery, chcę TERAZ!
Cierpliwość nie dopisała mi, kiedy przez ostatnie kilka dni przy poruszaniu dość poważnie bolało mnie ramię. Z początku podejrzewałem nim nie wiadomo co, włącznie z zagnieżdżonym Obcym albo nadajnikiem naprowadzającym Predatora. Prawie że panikowałem, pół dnia myślałem, czy zostanie mi tak na stałe, drugie pół - kto jest moim lekarzem pierwszego kontaktu (co za różnica, skoro i tak teraz trzeba się do nich zapisywać? Następny przystanek - płatne skierowanie), trzecie pół wściekałem się i boleśnie machałem ręką jak wiatrak (i, jak w przypadku Don Kichota, nic z tego nie wychodziło), a czwarte pół zastanawiałem się, ile połówek ma całość. Cierpliwość pierwsza klasa, nie? Potem okazało się, że to tylko naderwany mięsień, którego prawdopodobnie nie będę mógł nadużywać jeszcze przez jakiś czas, ale chyba będę żył. I już prawie nie boli. A mogłem sobie oszczędzić mnóstwo bólu i stresu, gdybym przyjął to, co Szef mi dał, jako kawałek Jego planu, którego mogę nie rozumieć. Trochę jak USOS, który przy przydzielaniu grup zajęciowych zupełnie nie rozumie planów, które mu się wrzuca jako pożądane. Tyle że USOS nie widzi w tym głębszego sensu: on po prostu robi to, do czego został stworzony - Utrudnia Spokojne Odbycie Studiów.
Ogólnie wygląda na to, że ostatnio ciągle coś mnie boli - ostatnio to była lewa ręka na zgięciu, teraz lewe ramię (konkretnie bark); patrzę i patrzę i widzę i myślę, że jeśli będę dalej podążał w tę stronę, to wkrótce złamany obojczyk osłabi mój obojczyk, po czym skręcę sobie twarz. No cóż, jak to mówi stare rumuńskie przysłowie: "Jeśli boli cię ręka, walnij się imadłem w kolano - zapomnisz".
Imadło pojawiło się w rumuńskim przysłowiu nie bez powodu. Przekonałem się już dawno, że bezinteresowność się opłaca - pierwszy raz, gdy nieodpłatnie-dodatkowo robiłem z Adrianem (bratem Anetki) jakieś zadanie z jego pracy domowej, po czym podszedł do mnie jego kumpel i poprosił o korepetycje. Dziś ta iście oksymoroniczna maksyma sprawdziła się po raz kolejny, kiedy z tatą wyhaczyliśmy w Biedronce piękne, duże ślusarskie imadło z kowadełkiem, obrotowe, o rozstawie szczęk 100 mm, za - uwaga - 50 złotych. Dla porównania: takie rzeczy w normalnych czy internetowych sklepach kosztują od dwustu do trzystu złotych. W dodatku to był ostatni egzemplarz w koszu! Od razu mi się przypomniało, jak w którejś z notek wychwalałem reklamy Biedronki za ich wartość artystyczną. O, tak, bezinteresowność mojego osądu się opłaciła, choć na dłuższą metę i nie bezpośrednio. Pozdrowienia dla pani sprzedawczyni, która wybałuszyła oczy ze zdziwienia, kiedy taśmociąg przy jej kasie ledwo zdołał dowlec do niej moje dzisiejsze zakupy! Nie trzeba chyba dodawać, że rzecz kupiłem - diabli wprawdzie wiedzą, do czego mi takie monstrualne imadliszcze, które zajmuje pół mojej piwnicy przeznaczonej na warsztat, ale za tak dobrą cenę kupiłbym nawet takie o rozstawie szczęk 20 kilometrów. To chyba taka nasza męska wersja kobiecego łażenia po sklepach z ciuchami: jeśli chodzi o mnie, mógłbym spędzić w OBI pół dnia. Dlatego nawet jestem w stanie zrozumieć kobiety pod tym względem. Są zupełnie jak my, tyle że kupują ubrania, a nie imadła, bo w szafie mieści się więcej ubrań niż imadeł.
Niech cię uściskam, ależ piękne imadło kupiłeś!
Wydaje mi się też, że ten dziennik zakłóca mi nieco normalny rytm dobowy. Jak dotąd notka zawsze powstaje po północy, a niekiedy o bardzo nieciekawej godzinie - jak na przykład dzisiaj - przez co następnego dnia wstaję późno i mam kilka godzin z dnia zmarnowane na odsypianie późnego pójścia do łóżka. No, ale cóż: pracę maturalną pisałem w nocy, artykuły do "Batoraka" - naszej szkolnej gazetki, tj. gazetki z mojego liceum, do którego formalnie już nie chodzę - także kosztem paru watów z żarówki w lampce, Morfeuszowi kradłem też czas na wszystkie moje ciekawsze wypracowania i opowiadania. Tak już mam, że muza nawiedza mnie w nocy, zwłaszcza, jeśli mam dobrą podstawę neurochemiczną. Inna rzecz, że z reguły najwięcej czasu zajmuje mi sklejanie obrazków do notek - rysowanie ok i wstawianie ich do tych różnych zdjęć jest czasochłonne, bo nie jestem jeszcze idealnie oblatany z moim kotogłowym programem graficznym. Well, bring out the gimp.
W porządku, wystarczy siedzenia po nocy i psucia sobie jutrzejszych zajęć z braćmi Mateusza. Catchy-phrase-in-witty-context-to-show-off na dziś: "to burn midnight oil". Burning midnight oil is fun, but only if you can afford getting up at noon the following day. And I MEAN the following day. (Zwrot oznacza "wypalać prąd", czyli pracować, uczyć się czy czytać w nocy).
PS. Mała (Agnieszka Olechowska) uświadomiła mnie dzisiaj, że w neuronach wcale nie magazynują się żadne zdolności umysłowe: neurony to tylko przekaźniki impulsów elektrycznych. Wiedziałem to wcześniej... niby. W końcu jednak powtarzane tysiąc razy kłamstwo stałoby się prawdą (diably nadaly cytować Goebbelsa o czwartej nad ranem!) i zacząłbym prawdopodobnie myśleć nieprawidłowo. Supermała na ratunek we właściwej chwili! Nie zmienia to faktu, że nadal zamierzam przypisywać wszelkie pozytywne aktywności umysłowe neuronkom, ale dobrze, że już wiemy, że prawda jest inna - a to tylko taki skrót neuronkowy.
Cierpliwość nie dopisała mi, kiedy przez ostatnie kilka dni przy poruszaniu dość poważnie bolało mnie ramię. Z początku podejrzewałem nim nie wiadomo co, włącznie z zagnieżdżonym Obcym albo nadajnikiem naprowadzającym Predatora. Prawie że panikowałem, pół dnia myślałem, czy zostanie mi tak na stałe, drugie pół - kto jest moim lekarzem pierwszego kontaktu (co za różnica, skoro i tak teraz trzeba się do nich zapisywać? Następny przystanek - płatne skierowanie), trzecie pół wściekałem się i boleśnie machałem ręką jak wiatrak (i, jak w przypadku Don Kichota, nic z tego nie wychodziło), a czwarte pół zastanawiałem się, ile połówek ma całość. Cierpliwość pierwsza klasa, nie? Potem okazało się, że to tylko naderwany mięsień, którego prawdopodobnie nie będę mógł nadużywać jeszcze przez jakiś czas, ale chyba będę żył. I już prawie nie boli. A mogłem sobie oszczędzić mnóstwo bólu i stresu, gdybym przyjął to, co Szef mi dał, jako kawałek Jego planu, którego mogę nie rozumieć. Trochę jak USOS, który przy przydzielaniu grup zajęciowych zupełnie nie rozumie planów, które mu się wrzuca jako pożądane. Tyle że USOS nie widzi w tym głębszego sensu: on po prostu robi to, do czego został stworzony - Utrudnia Spokojne Odbycie Studiów.
Ogólnie wygląda na to, że ostatnio ciągle coś mnie boli - ostatnio to była lewa ręka na zgięciu, teraz lewe ramię (konkretnie bark); patrzę i patrzę i widzę i myślę, że jeśli będę dalej podążał w tę stronę, to wkrótce złamany obojczyk osłabi mój obojczyk, po czym skręcę sobie twarz. No cóż, jak to mówi stare rumuńskie przysłowie: "Jeśli boli cię ręka, walnij się imadłem w kolano - zapomnisz".
Imadło pojawiło się w rumuńskim przysłowiu nie bez powodu. Przekonałem się już dawno, że bezinteresowność się opłaca - pierwszy raz, gdy nieodpłatnie-dodatkowo robiłem z Adrianem (bratem Anetki) jakieś zadanie z jego pracy domowej, po czym podszedł do mnie jego kumpel i poprosił o korepetycje. Dziś ta iście oksymoroniczna maksyma sprawdziła się po raz kolejny, kiedy z tatą wyhaczyliśmy w Biedronce piękne, duże ślusarskie imadło z kowadełkiem, obrotowe, o rozstawie szczęk 100 mm, za - uwaga - 50 złotych. Dla porównania: takie rzeczy w normalnych czy internetowych sklepach kosztują od dwustu do trzystu złotych. W dodatku to był ostatni egzemplarz w koszu! Od razu mi się przypomniało, jak w którejś z notek wychwalałem reklamy Biedronki za ich wartość artystyczną. O, tak, bezinteresowność mojego osądu się opłaciła, choć na dłuższą metę i nie bezpośrednio. Pozdrowienia dla pani sprzedawczyni, która wybałuszyła oczy ze zdziwienia, kiedy taśmociąg przy jej kasie ledwo zdołał dowlec do niej moje dzisiejsze zakupy! Nie trzeba chyba dodawać, że rzecz kupiłem - diabli wprawdzie wiedzą, do czego mi takie monstrualne imadliszcze, które zajmuje pół mojej piwnicy przeznaczonej na warsztat, ale za tak dobrą cenę kupiłbym nawet takie o rozstawie szczęk 20 kilometrów. To chyba taka nasza męska wersja kobiecego łażenia po sklepach z ciuchami: jeśli chodzi o mnie, mógłbym spędzić w OBI pół dnia. Dlatego nawet jestem w stanie zrozumieć kobiety pod tym względem. Są zupełnie jak my, tyle że kupują ubrania, a nie imadła, bo w szafie mieści się więcej ubrań niż imadeł.

Wydaje mi się też, że ten dziennik zakłóca mi nieco normalny rytm dobowy. Jak dotąd notka zawsze powstaje po północy, a niekiedy o bardzo nieciekawej godzinie - jak na przykład dzisiaj - przez co następnego dnia wstaję późno i mam kilka godzin z dnia zmarnowane na odsypianie późnego pójścia do łóżka. No, ale cóż: pracę maturalną pisałem w nocy, artykuły do "Batoraka" - naszej szkolnej gazetki, tj. gazetki z mojego liceum, do którego formalnie już nie chodzę - także kosztem paru watów z żarówki w lampce, Morfeuszowi kradłem też czas na wszystkie moje ciekawsze wypracowania i opowiadania. Tak już mam, że muza nawiedza mnie w nocy, zwłaszcza, jeśli mam dobrą podstawę neurochemiczną. Inna rzecz, że z reguły najwięcej czasu zajmuje mi sklejanie obrazków do notek - rysowanie ok i wstawianie ich do tych różnych zdjęć jest czasochłonne, bo nie jestem jeszcze idealnie oblatany z moim kotogłowym programem graficznym. Well, bring out the gimp.
W porządku, wystarczy siedzenia po nocy i psucia sobie jutrzejszych zajęć z braćmi Mateusza. Catchy-phrase-in-witty-context-to-show-off na dziś: "to burn midnight oil". Burning midnight oil is fun, but only if you can afford getting up at noon the following day. And I MEAN the following day. (Zwrot oznacza "wypalać prąd", czyli pracować, uczyć się czy czytać w nocy).
PS. Mała (Agnieszka Olechowska) uświadomiła mnie dzisiaj, że w neuronach wcale nie magazynują się żadne zdolności umysłowe: neurony to tylko przekaźniki impulsów elektrycznych. Wiedziałem to wcześniej... niby. W końcu jednak powtarzane tysiąc razy kłamstwo stałoby się prawdą (diably nadaly cytować Goebbelsa o czwartej nad ranem!) i zacząłbym prawdopodobnie myśleć nieprawidłowo. Supermała na ratunek we właściwej chwili! Nie zmienia to faktu, że nadal zamierzam przypisywać wszelkie pozytywne aktywności umysłowe neuronkom, ale dobrze, że już wiemy, że prawda jest inna - a to tylko taki skrót neuronkowy.
12 listopada 2010
Multiśmietnik
Sens życia według Marka Kondrata i Wiktora Zborowskiego z filmu "CK Dezerterzy":
Haber (Wiktor Zborowski): Bo widzisz, życie jest jak wielki, żelazny most.
Kania (Marek Kondrat): Dlaczego?
Haber: Nie wiem!
Hej, jak miło nie spędzić dnia bezczynnie. Pograłem dzisiaj w pingponga z braćmi Mateusza i nawet udało mi się wyciągnąć Marka z domu (w najbliższej stacji astronomicznej odnotowano wyraźny spadek natężenia pola grawitacyjnego w okolicach Rakowieckiej: przewidywane możliwe trzymetrowe skoki okolicznej ludności. Obwarujcie balkony przeciw złodziejom!). Wreszcie przypomniałem sobie, za który koniec trzyma się rakietkę, a którym celuje we wroga. Nie sądzę, żeby kolejna okazja nadarzyła się szybko, dlatego ten wypad był dla mnie tak cenny, mimo że trochę padało, pod stołami chlupotało błotko i było zimno. Chciałbym w podobny sposób umieć dostrzec jasną stronę wszystkiego, co widzę - na przykład tego, co ostatnio dzieje się z naszym osiedlowym śmietnikiem.
Mniej więcej dwa tygodnie temu ktoś wpadł na dość twórczy pomysł podłożenia ognia pod kontenery na naszym podwórku - prawdopodobnie w akcie protestu przeciwko usunięciu krzyża spod Pałacu Prezydenckiego. Albo i nie. W każdym razie od tej pory mamy w altance śmietnikowej tylko trzy ocalałe pojemniki, które zawsze są pełne; reszta odpadków leży na kupce w altance. I tak powstał pierwszy śmietnik. I ujrzeli ludzie, że śmietnik jest niedobry. Hm, tak, więc pewnie trzeba było coś zrobić z tym problemem...
Dobudowano nam wcześniej drugą altankę i zamknięto ją na klucz - od tej pory ta miała być tylko dla mieszkańców budynków 32 i 29, i szlus. (Ja mieszkam pod 33, a jest jeszcze 31). Rzecz jasna, skończyło się to tym, że mieszkańcy wspomnianych budynków, którym przy wyrzucaniu śmieci nie chciało się zabrać klucza do altanki lub go zapominali, radośnie wywalali, co mieli, do naszego śmietnika. I tak powstał drugi śmietnik. I ujrzeli ludzie, że drugi śmietnik jest niedobry. Hm, tak, więc pewnie to nie było rozwiązanie problemu...
No cóż, nasza administracja nie poddała się i założono drzwi z zamkiem również w "naszym" śmietniku (tym oryginalnie podpalonym) - ten z kolei jest teraz tylko dla mieszkańców budynków 31 i 33. Skutek jest taki, że ci, którzy zapominają klucza lub nie chce im się go szukać, zostawiają ukradkiem wieczorem śmieci przed altankami. Nie trzeba dodawać, że wygląda to i pachnie nie do końca inspirująco. I tak powstał trzeci śmietnik. I ujrzeli ludzie, że trzeci śmietnik jest niedobry. Hm, tak, więc pewnie problem w tym, że trzeba by zmienić ludzi...
Ale ludzi nie da się zmienić. Cała ta afera z kluczami i "moim" i "twoim" śmietnikiem prowadzi mnie do pewnej refleksji. Nawet, jeśli pominąć to, co mówi moja wiara, to człowiek chyba rzeczywiście nie jest zwykłym zwierzęciem. Zwierzęta, owszem, leją się między sobą, ale z reguły tylko o panienki, a gdy zakładają społeczności czy inne stada, trzymają się solidarnie razem i pomagają sobie w myśl zasady "w jedności siła". Logiczne, prawda? Z kolei ludzie, nie wiedzieć czemu, niekiedy z całych sił szkodzą sobie nawzajem w myśl zasady "co mu nakopię, to moje". Zostałem dziś wieczorem niemile opieprzony przez faceta, który zapewne pół dnia filował prewencyjnie na altankę, sprawdzając, czy ktoś nie zostawia śmieci na zewnątrz. Może i bym przyznał, że to pożyteczne społecznie (sam w kółko chodzę gasić światło na klatce schodowej), gdyby nie to, że nie zdążyłem nawet wyjąć klucza od altanki i podejść do drzwi, kiedy z któregoś okna usłyszałem agresywne "Proszę pana!". A potem pięciominutowy wykład o tym, że przecież dano mi klucz. Diably nadaly, wiem o tym i miałem go w kieszeni - a pan, zdaje się, chciał raczej wyładować swoje emocje poprzez opieprzenie pierwszej osoby, która zbliży się do śmietnika, niż faktycznie zadbać o porządek na osiedlu? I tak oto dzięki kluczom, które miały zrobić porządek, powstał czwarty, najgorszy śmietnik. A Matejkowski patrzy i patrzy i widzi i myśli, że ten śmietnik jest o wiele bardziej niedobry od wszystkich poprzednich, bo ten śmietnik jest w ludzkich duszach.
Podobną rzecz daje się zauważyć w tym, co się dzieje w kraju. Nie ma już partii politycznej, która byłaby "dobra", a reszta "zła" - jesteśmy między młotem a kowadłem, między urokiem a sraczką, między deszczem a rynną i nie wiadomo, gdzie bardziej leje na łeb; teraz pozostaje już tylko mniejsze i większe zło. Uwagi Komorowskiego o tym, że PiS nie chce się jednoczyć jak niegdyś Dmowski i Piłsudski. Odpowiedź-foch PiS-u, że rzekomo "zabroniono" im uczestniczenia w obchodach Dnia Niepodległości. Nie wiem, jak było naprawdę, ale PiS-owi na pewno nikt niczego nie "zabronił", bo już by o tym trąbili na wszystkie strony, a Komorowski mógłby choć raz - nie licząc czasu kampanii wyborczej - nie siać niezgody, zwłaszcza w dniu zgody. I do tego jeszcze ta cholerna Młodzież Wszechpolska i ci drudzy, którzy biją się z nimi.
Wydaje mi się, że z wszystkim tym jest trochę tak, jak z tym śmietnikiem. Ludzie, mówiąc coś, czasem mówią właściwie o sobie, wykrzykują swoje problemy czy żądania, i wszystko to jest jednym wielkim "JA". Facet, który mnie dzisiaj zjechał, teoretycznie dbał o porządek na osiedlu, ale w sumie chyba rozładowywał napięcie, krzycząc na innych. Komorowski złożył kwiaty przy Grobie Nieznanego Żołnierza, ale w swojej mowie nie omieszkał wytknąć PiS-owi tego i tamtego. Nawet abp Leszek Sławoj, wygłaszając swoją homilię, stwierdził: "Jak można żywić szacunek dla państwa, skoro język politycznego dyskursu zastąpiony został językiem szyderstwa?" - a to już jest retoryczny argument w nadmuchanej ostatnio niepotrzebnie sprawie, czy Polska jest państwem świeckim, czy katolickim. Wszyscy chcą ukroić sobie kawałek ciasta, wyglądając przy tym, jakby kroili dla innych. Czasem ludzie są jak pokemony, które znają i krzyczą tylko własne imię.
Eye, I choose you!
Przykro mi trochę, że dzisiejsza notka wyszła taka. Za dużo polityki, za mało fazy. Nie uważam, że to koniecznie musiało zostać wypowiedziane, że mój głos jest szczególnie mądry, że ta notka musiała zaistnieć w takim kształcie dla większego ogólnego dobra. Nie, nie, ja też jestem pokemonem, który wykrzykuje siebie, a tą notką wyraziłem jedynie poczucie przykrości i wstydu, które mnie ogarnęło po wszystkim, czego dzisiaj doświadczyłem i co usłyszałem. I wcale nie myślę zmieniać jej teraz na bardziej fazową, mimo że już spojrzałem na całokształt i wiem, że może on spowodować zniknięcie uśmiechu z czyjejś twarzy. Czyli jestem egocentryczny, zgadza się? Ale mam nadzieję, że od spotkanego dziś Strażnika Śmietnika pozytywnie różni mnie to, że przynajmniej jestem świadomy swojego egocentryzmu.
A to z kolei przypomina mi sokratejską świadomość swojej niewiedzy. Piątka, Sokros. Teraz ja też "wiem, że nic nie wiem". Wiem już na przykład, że życie jest jak wielki, żelazny most, ale dlaczego?
Nie wiem.
Haber (Wiktor Zborowski): Bo widzisz, życie jest jak wielki, żelazny most.
Kania (Marek Kondrat): Dlaczego?
Haber: Nie wiem!
Hej, jak miło nie spędzić dnia bezczynnie. Pograłem dzisiaj w pingponga z braćmi Mateusza i nawet udało mi się wyciągnąć Marka z domu (w najbliższej stacji astronomicznej odnotowano wyraźny spadek natężenia pola grawitacyjnego w okolicach Rakowieckiej: przewidywane możliwe trzymetrowe skoki okolicznej ludności. Obwarujcie balkony przeciw złodziejom!). Wreszcie przypomniałem sobie, za który koniec trzyma się rakietkę, a którym celuje we wroga. Nie sądzę, żeby kolejna okazja nadarzyła się szybko, dlatego ten wypad był dla mnie tak cenny, mimo że trochę padało, pod stołami chlupotało błotko i było zimno. Chciałbym w podobny sposób umieć dostrzec jasną stronę wszystkiego, co widzę - na przykład tego, co ostatnio dzieje się z naszym osiedlowym śmietnikiem.
Mniej więcej dwa tygodnie temu ktoś wpadł na dość twórczy pomysł podłożenia ognia pod kontenery na naszym podwórku - prawdopodobnie w akcie protestu przeciwko usunięciu krzyża spod Pałacu Prezydenckiego. Albo i nie. W każdym razie od tej pory mamy w altance śmietnikowej tylko trzy ocalałe pojemniki, które zawsze są pełne; reszta odpadków leży na kupce w altance. I tak powstał pierwszy śmietnik. I ujrzeli ludzie, że śmietnik jest niedobry. Hm, tak, więc pewnie trzeba było coś zrobić z tym problemem...
Dobudowano nam wcześniej drugą altankę i zamknięto ją na klucz - od tej pory ta miała być tylko dla mieszkańców budynków 32 i 29, i szlus. (Ja mieszkam pod 33, a jest jeszcze 31). Rzecz jasna, skończyło się to tym, że mieszkańcy wspomnianych budynków, którym przy wyrzucaniu śmieci nie chciało się zabrać klucza do altanki lub go zapominali, radośnie wywalali, co mieli, do naszego śmietnika. I tak powstał drugi śmietnik. I ujrzeli ludzie, że drugi śmietnik jest niedobry. Hm, tak, więc pewnie to nie było rozwiązanie problemu...
No cóż, nasza administracja nie poddała się i założono drzwi z zamkiem również w "naszym" śmietniku (tym oryginalnie podpalonym) - ten z kolei jest teraz tylko dla mieszkańców budynków 31 i 33. Skutek jest taki, że ci, którzy zapominają klucza lub nie chce im się go szukać, zostawiają ukradkiem wieczorem śmieci przed altankami. Nie trzeba dodawać, że wygląda to i pachnie nie do końca inspirująco. I tak powstał trzeci śmietnik. I ujrzeli ludzie, że trzeci śmietnik jest niedobry. Hm, tak, więc pewnie problem w tym, że trzeba by zmienić ludzi...
Ale ludzi nie da się zmienić. Cała ta afera z kluczami i "moim" i "twoim" śmietnikiem prowadzi mnie do pewnej refleksji. Nawet, jeśli pominąć to, co mówi moja wiara, to człowiek chyba rzeczywiście nie jest zwykłym zwierzęciem. Zwierzęta, owszem, leją się między sobą, ale z reguły tylko o panienki, a gdy zakładają społeczności czy inne stada, trzymają się solidarnie razem i pomagają sobie w myśl zasady "w jedności siła". Logiczne, prawda? Z kolei ludzie, nie wiedzieć czemu, niekiedy z całych sił szkodzą sobie nawzajem w myśl zasady "co mu nakopię, to moje". Zostałem dziś wieczorem niemile opieprzony przez faceta, który zapewne pół dnia filował prewencyjnie na altankę, sprawdzając, czy ktoś nie zostawia śmieci na zewnątrz. Może i bym przyznał, że to pożyteczne społecznie (sam w kółko chodzę gasić światło na klatce schodowej), gdyby nie to, że nie zdążyłem nawet wyjąć klucza od altanki i podejść do drzwi, kiedy z któregoś okna usłyszałem agresywne "Proszę pana!". A potem pięciominutowy wykład o tym, że przecież dano mi klucz. Diably nadaly, wiem o tym i miałem go w kieszeni - a pan, zdaje się, chciał raczej wyładować swoje emocje poprzez opieprzenie pierwszej osoby, która zbliży się do śmietnika, niż faktycznie zadbać o porządek na osiedlu? I tak oto dzięki kluczom, które miały zrobić porządek, powstał czwarty, najgorszy śmietnik. A Matejkowski patrzy i patrzy i widzi i myśli, że ten śmietnik jest o wiele bardziej niedobry od wszystkich poprzednich, bo ten śmietnik jest w ludzkich duszach.
Podobną rzecz daje się zauważyć w tym, co się dzieje w kraju. Nie ma już partii politycznej, która byłaby "dobra", a reszta "zła" - jesteśmy między młotem a kowadłem, między urokiem a sraczką, między deszczem a rynną i nie wiadomo, gdzie bardziej leje na łeb; teraz pozostaje już tylko mniejsze i większe zło. Uwagi Komorowskiego o tym, że PiS nie chce się jednoczyć jak niegdyś Dmowski i Piłsudski. Odpowiedź-foch PiS-u, że rzekomo "zabroniono" im uczestniczenia w obchodach Dnia Niepodległości. Nie wiem, jak było naprawdę, ale PiS-owi na pewno nikt niczego nie "zabronił", bo już by o tym trąbili na wszystkie strony, a Komorowski mógłby choć raz - nie licząc czasu kampanii wyborczej - nie siać niezgody, zwłaszcza w dniu zgody. I do tego jeszcze ta cholerna Młodzież Wszechpolska i ci drudzy, którzy biją się z nimi.
Wydaje mi się, że z wszystkim tym jest trochę tak, jak z tym śmietnikiem. Ludzie, mówiąc coś, czasem mówią właściwie o sobie, wykrzykują swoje problemy czy żądania, i wszystko to jest jednym wielkim "JA". Facet, który mnie dzisiaj zjechał, teoretycznie dbał o porządek na osiedlu, ale w sumie chyba rozładowywał napięcie, krzycząc na innych. Komorowski złożył kwiaty przy Grobie Nieznanego Żołnierza, ale w swojej mowie nie omieszkał wytknąć PiS-owi tego i tamtego. Nawet abp Leszek Sławoj, wygłaszając swoją homilię, stwierdził: "Jak można żywić szacunek dla państwa, skoro język politycznego dyskursu zastąpiony został językiem szyderstwa?" - a to już jest retoryczny argument w nadmuchanej ostatnio niepotrzebnie sprawie, czy Polska jest państwem świeckim, czy katolickim. Wszyscy chcą ukroić sobie kawałek ciasta, wyglądając przy tym, jakby kroili dla innych. Czasem ludzie są jak pokemony, które znają i krzyczą tylko własne imię.
Eye, I choose you!
Przykro mi trochę, że dzisiejsza notka wyszła taka. Za dużo polityki, za mało fazy. Nie uważam, że to koniecznie musiało zostać wypowiedziane, że mój głos jest szczególnie mądry, że ta notka musiała zaistnieć w takim kształcie dla większego ogólnego dobra. Nie, nie, ja też jestem pokemonem, który wykrzykuje siebie, a tą notką wyraziłem jedynie poczucie przykrości i wstydu, które mnie ogarnęło po wszystkim, czego dzisiaj doświadczyłem i co usłyszałem. I wcale nie myślę zmieniać jej teraz na bardziej fazową, mimo że już spojrzałem na całokształt i wiem, że może on spowodować zniknięcie uśmiechu z czyjejś twarzy. Czyli jestem egocentryczny, zgadza się? Ale mam nadzieję, że od spotkanego dziś Strażnika Śmietnika pozytywnie różni mnie to, że przynajmniej jestem świadomy swojego egocentryzmu.
A to z kolei przypomina mi sokratejską świadomość swojej niewiedzy. Piątka, Sokros. Teraz ja też "wiem, że nic nie wiem". Wiem już na przykład, że życie jest jak wielki, żelazny most, ale dlaczego?
Nie wiem.
11 listopada 2010
Politechnika na prezydenta!
Zgodnie z przewidywaniami i wbrew postanowieniom, przez cały dzień nie zrobiłem niczego konkretnego - miałem nawet pojechać do OBI po nowe sznurki, ale nic z tego, tego też nie chciało mi się zrobić. Może to i lepiej - to byłby jeden z niewielu przypadków, w których lenistwo faktycznie mi służy: dzięki temu nie wydałem pieniędzy, które są mi potrzebne na wyjazd na Sylwestra. Cóż, zamiast tego wydałem je na pizzę, kiedy spotkałem się dzisiaj ze Skwarą i z Anetką. To spotkanie potwierdziło moje poprzednie przypuszczenia, że powinienem się posocjalizować. Faktycznie, to pomaga. A skoro Mahomet nie chciał przyjść do góry, to w końcu góra pofatygowała się do Mahometa - dzięki, góro, high five (or should I say 'tall'?) - i od razu poczułem się trochę lepiej po całym dniu bezproduktywności.
Oprócz tego miałem dziś zajęcia pt. "retoryka praktyczna". Nazwa brzmi, jakby miała mnie przestraszyć, ale tak naprawdę polega to tylko na tym, że dostajemy do łapki kawałek angielskiej gazety, w której jest artykuł na jakiś temat. Tenże mamy przeczytać, patrzeć i patrzeć i widzieć i myśleć, a potem przedstawić to w zjadliwej formie reszcie grupy, która z kolei ma za zadanie podjąć dyskusję. Zwykle kończy to na góra trzech wypowiedziach i przechodzimy do następnego artykułu - na przykład ja zawsze dostaję jakieś nudy, o których nikt nic nie chce mówić. W gruncie rzeczy to proste zajęcia, które prawie nie wymagają przygotowania, za to nazwa sugeruje, że są bardzo trudne. Przypomina mi to sytuację z przełomu 2009 i 2010 roku, kiedy to wzięto kawałek egzaminu gimnazjalnego z części matematyczno-przyrodniczej, wsadzono go do koperty z napisem "Obowiązkowa matura z matematyki na poziomie podstawowym" i wysłano do liceów. Diably nadaly być na humanie: na Politechnice nikt nie wyjaśnia ludziom, co to są liczby naturalne i całkowite, jednocześnie szumnie nazywając zajęcia "analizą matematyczną". Politechnika na prezydenta!

Coś dla bystrych oczu, zupełnie nie jak moje - kliknij, coby powiększyć (w nowym oknie lub karcie).
Na tej właśnie straszliwej retoryce praktycznej czytamy i gadamy, a wszystko to jest zbyt proste dla starego Matejkowskiego. Jestem w stanie żartować na tematy, na które mamy rozmawiać, podczas gdy większość reszty grupy dalej nazywa króla "kink" (I seriously hope we'll never be ruled by a kink...) i widzi koniecznie potrzebę wstawienia czasu przeszłego zarówno do czasownika pomocniczego, jak i rzeczywistego orzeczenia (did I just offended my practical rhetorics group?). Rzecz jasna, nie wszyscy - mój znajomy Darek też wymiata na swoje tematy - ale ogólnie czy to przez późną porę nikt nie umie, czy przez format zajęć nikomu się nie chce, w każdym razie są to raczej zajęcia z "dukania praktycznego". Zdaje się, że nawet prowadząca zauważyła, że niczego nowego się tam nie nauczę i stwierdziła, że "you can take it easy with the attendance", co zapewne miało znaczyć "może pan w sumie nie przychodzić na zajęcia, tylko proszę pojawić się na ostatnich i wstawię panu do indeksu piątkę". Cóż, to bardzo fajnie z jej strony, ale i tak będę tam chodził, bo można od niej nauczyć się ciekawych i przydatnych słówek i zwrotów. Dzisiaj na przykład poznałem "juggle one's life" - oznacza to spełnianie wielu ról społecznych naraz, na przykład godzenie roli matki i pracownicy, albo, powiedzmy, jednoczesne bycie humanem i dawanie korków z matematyki.
Zbliżają się też wybory na prezydenta Warszawy i inne takie głupotki samorządowe. Uwaga, teraz Matejkowski podniesie kwestię polityczną, co się często nie zdarza, więc zadki w kubeł! Jedynym słusznym wyborem jest kandydat z ramienia PiS-u, Czesław Bielecki. Dlaczego? A dlatego, iż oprócz faktu, że nie jest zbyt czerwony, jest magistrem jednej Politechniki (Krakowskiej) oraz doktorem architektury i urbanistyki drugiej (Warszawskiej). Jeśli do niańczenia dzieci najchętniej zatrudnilibyście kogoś po pedagogice, a do tłumaczenia książki - kogoś po filologii lub lingwistyce stosowanej, to kogo "zatrudnilibyście" do opiekowania się miastem?
Politechnika na prezydenta!
PS. Nadchodzi długi weekend. Miejmy nadzieję, że spędzimy go produktywnie, inspirująco lub fazowo, albo wszystko naraz. Może nawet pogoda będzie dość dobra, żeby wyjść na pingponga z braćmi Mateusza? Wszystkie korepetycje diabli wzięli, bo ludzie są w domu, więc obym jakoś poradził sobie z nadmiarem humanowatości.
PPS. Anetko - przegrałem.
Oprócz tego miałem dziś zajęcia pt. "retoryka praktyczna". Nazwa brzmi, jakby miała mnie przestraszyć, ale tak naprawdę polega to tylko na tym, że dostajemy do łapki kawałek angielskiej gazety, w której jest artykuł na jakiś temat. Tenże mamy przeczytać, patrzeć i patrzeć i widzieć i myśleć, a potem przedstawić to w zjadliwej formie reszcie grupy, która z kolei ma za zadanie podjąć dyskusję. Zwykle kończy to na góra trzech wypowiedziach i przechodzimy do następnego artykułu - na przykład ja zawsze dostaję jakieś nudy, o których nikt nic nie chce mówić. W gruncie rzeczy to proste zajęcia, które prawie nie wymagają przygotowania, za to nazwa sugeruje, że są bardzo trudne. Przypomina mi to sytuację z przełomu 2009 i 2010 roku, kiedy to wzięto kawałek egzaminu gimnazjalnego z części matematyczno-przyrodniczej, wsadzono go do koperty z napisem "Obowiązkowa matura z matematyki na poziomie podstawowym" i wysłano do liceów. Diably nadaly być na humanie: na Politechnice nikt nie wyjaśnia ludziom, co to są liczby naturalne i całkowite, jednocześnie szumnie nazywając zajęcia "analizą matematyczną". Politechnika na prezydenta!
Coś dla bystrych oczu, zupełnie nie jak moje - kliknij, coby powiększyć (w nowym oknie lub karcie).
Na tej właśnie straszliwej retoryce praktycznej czytamy i gadamy, a wszystko to jest zbyt proste dla starego Matejkowskiego. Jestem w stanie żartować na tematy, na które mamy rozmawiać, podczas gdy większość reszty grupy dalej nazywa króla "kink" (I seriously hope we'll never be ruled by a kink...) i widzi koniecznie potrzebę wstawienia czasu przeszłego zarówno do czasownika pomocniczego, jak i rzeczywistego orzeczenia (did I just offended my practical rhetorics group?). Rzecz jasna, nie wszyscy - mój znajomy Darek też wymiata na swoje tematy - ale ogólnie czy to przez późną porę nikt nie umie, czy przez format zajęć nikomu się nie chce, w każdym razie są to raczej zajęcia z "dukania praktycznego". Zdaje się, że nawet prowadząca zauważyła, że niczego nowego się tam nie nauczę i stwierdziła, że "you can take it easy with the attendance", co zapewne miało znaczyć "może pan w sumie nie przychodzić na zajęcia, tylko proszę pojawić się na ostatnich i wstawię panu do indeksu piątkę". Cóż, to bardzo fajnie z jej strony, ale i tak będę tam chodził, bo można od niej nauczyć się ciekawych i przydatnych słówek i zwrotów. Dzisiaj na przykład poznałem "juggle one's life" - oznacza to spełnianie wielu ról społecznych naraz, na przykład godzenie roli matki i pracownicy, albo, powiedzmy, jednoczesne bycie humanem i dawanie korków z matematyki.
Zbliżają się też wybory na prezydenta Warszawy i inne takie głupotki samorządowe. Uwaga, teraz Matejkowski podniesie kwestię polityczną, co się często nie zdarza, więc zadki w kubeł! Jedynym słusznym wyborem jest kandydat z ramienia PiS-u, Czesław Bielecki. Dlaczego? A dlatego, iż oprócz faktu, że nie jest zbyt czerwony, jest magistrem jednej Politechniki (Krakowskiej) oraz doktorem architektury i urbanistyki drugiej (Warszawskiej). Jeśli do niańczenia dzieci najchętniej zatrudnilibyście kogoś po pedagogice, a do tłumaczenia książki - kogoś po filologii lub lingwistyce stosowanej, to kogo "zatrudnilibyście" do opiekowania się miastem?
Politechnika na prezydenta!
PS. Nadchodzi długi weekend. Miejmy nadzieję, że spędzimy go produktywnie, inspirująco lub fazowo, albo wszystko naraz. Może nawet pogoda będzie dość dobra, żeby wyjść na pingponga z braćmi Mateusza? Wszystkie korepetycje diabli wzięli, bo ludzie są w domu, więc obym jakoś poradził sobie z nadmiarem humanowatości.
PPS. Anetko - przegrałem.
Subskrybuj:
Posty (Atom)