Autoreklama



OSTATNIO W "MAJSTERSZTYKACH KROTOFILNYCH"
Czapter nayn-ęd-ferty: "Rzecz o Hitlerze, śmieciach i obrączkowaniu"


18 grudnia 2011

Ćwiczenia empatii

Prawie skończyłem tę moją układankę złożoną z wodospadu wśród skał. Została mi jeszcze jakaś jedna trzecia, ale to jest akurat taka łatwiejsza jedna trzecia. Poza tym zmieniłem metodę i teraz pójdzie już szybciej. Faktem jest jednak, że przez bardzo długi czas wszystkie te puzzle były dla mnie takie same. Każdy dało się dopasować wszędzie, czyli żadnego nie można było włożyć nigdzie; a kiedy próbowałem, do niczego to nie prowadziło. Było kilka powodów takiej sytuacji, ale jednym z ważniejszych było to, że nie widziałem ogólnego obrazka - górną część pudełka, na której jest ilustracja, musiałem wykorzystać jako pudełko na część z tego tysiąca puzzli. Nie widząc, co układam, nie mogłem myśleć o żadnym planowaniu; to tak, jakbym w szachach umiał przewidzieć tylko jedno posunięcie. Moje własne zresztą.

W takich chwilach przypominało mi się, jak pisałem artykuł o maturze z matematyki, porównując rozwiązywanie zadań do układania puzzli. Przez cały ten artykuł ciągnąłem metaforę układanki; a kiedy tak przez ostatnie parę dni składałem ten obrazek wodospadu, stwierdziłem, że jestem wobec niego tak samo nieporadny, jak niektórzy ludzie, których uczę, są wobec zadań. Tak samo, jak ja przy układance, nie widzą całej ilustracji i dlatego ciężko im iść po kolejnych puzzlach, czyli wzorach i krokach rozumowania. Wszystko pasuje i wszystko nie pasuje.

Moją ulubioną metodą uczenia matematyki jest nigdy niczego nie dopowiadać i dać uczniowi myśleć, nawet długo, ale za to samodzielnie. Problem w tym, że dla mnie większość z tych zadań wygląda tak, jakby ktoś ponaklejał na puzzle małe kartki z numerkami - wszystko układa się samo. Dlatego zastanawiam się, czy nie powinienem przestawić się na metodę używaną przez większość nauczycieli, czyli rozwiązywać zadania od początku do końca samemu i kazać ludziom się przyglądać. Wprawdzie jeszcze nie słyszałem, żeby ktokolwiek nauczył się układać puzzle na przykładzie zestawu, który ktoś inny ułożył za niego, ale może jest tak, że po prostu chodzi o zapamiętanie możliwie największej liczby obrazków?

Porady co do sposobu udzielania korepetycji mile widziane, bo zgłupiałem już prawie do końca. Idę układać pozostałą jedną trzecią wodospadu. Nigdy za wiele ćwiczenia empatii.

PS. Wreszcie skończyłem układankę. Przechodzę na wyższy poziom - teraz zabieram się za puzzle po 1500 elementów. Oprócz tego w prawym pasku dziennika dodałem kolejne pole - jest ich już chyba trochę za dużo - informujące o aktualnym poście na blogu dotyczącym fanfików. Może być przydatne, jak komuś się nie chce sprawdzać obydwu stron. Patrzcie, jaki jestem juzer-frędli.

11 grudnia 2011

Schizma i anty-schizma

Miałem zostawić sobie ten dziennik na pamiątkę i nic w nim już nie pisać, bo wkurzyłem się na życie, kiedy okazało się, że wystarczy tylko mocniej przekręcić głowę i już jestem niesprawny na prawie trzy tygodnie. Ale jednak w miarę upływu czasu zaczęło mi coraz bardziej brakować pisania, do którego zdążyłem się już przyzwyczaić. Wcześniej bywało, że przez miesiąc nie dodawałem żadnej notki, ale przynajmniej zawsze mogłem - a kiedy okazało się, że mam już definitywnie niczego nie pisać, to zaczęło mi to przeszkadzać. Widocznie nie mogę znieść żadnych przymusów, nawet takich, które sam na siebie nakładam. Poza tym kilka osób pytało mnie, co się stało z dziennikiem i skoro oni chcą i ja chcę, to dziennik wraca. Ale nie mam najlepszego nastawienia do życia.

Do tej pory fanfiki i "poważne" notki były wrzucone do jednego dziennika i wyglądało to trochę jak mieszanina niejednorodna, taka paskudna zawiesina. Postanowiłem zrobić sedymentację i dekantację, to znaczy: pozwoliłem cięższej materii mojego dziennika opaść na dno, po czym usunąłem z niego wszystkie lżejsze posty związane z fanfikami. Teraz wszystkie te rozdziały o Malfoyu i Hermionie oraz inne głupoty znajdują się pod adresem
www.thefanfriction.blogspot.com
, a tu zostanie tylko mój osobisty dziennik. Taka mała schizma, można powiedzieć.

Jak mnie nie było, zajmowałem się układaniem puzzli. Stwierdziłem, że może i to nie uspokaja, ale bardzo szybko zżera czas i pozwala mi ćwiczyć zdolność kojarzenia i percepcję. Na początek zabrałem się za coś małego - pięćset elementów, a potem dwa obrazki po tysiąc - teraz zaś czeka mnie pierwsze poważne wyzwanie: mam kolejne tysiącelementowe puzzle, przedstawiające zdjęcie wodospadu wśród prawie jednakowych kolorem i fakturą skał. W domu z nikim nie rozmawiam po ostatnich różnicach zdań, więc kiedy nie jestem na korkach albo na zajęciach, muszę czymś się zająć. Ta koszmarna układanka, której większość elementów jest prawie jednakowa, akurat się do tego nada. Taka mała anty-schizma, można powiedzieć.

12 listopada 2011

Parada nierówności

Nie pisałem tu już od miesiąca. I nic. Strona jest trochę nieświeższa, trochę w miejscu tkwiąca, trochę mniej się zmieniająca, lecz widać można żyć bez apdejta. Ale nie wiecznie. Długo nie miałem o czym pisać i dzisiaj wreszcie mam - i to na tyle intensywnie, że piszę bliżej poranka niż północy, a na dziewiątą mam być u braci Mateusza na matematykę. Zobaczymy, czy mi się uda.

Ostrzegam, notka pisana jest pod wpływem silnych wrażeń, przez co jest długa, niewesoła, być może nudna, nie ma w niej mojego zwykłego cierpkiego stylu i może się nie podobać.

Nie pisałem tu już od miesiąca i w międzyczasie pora roku zmieniła się na dobre. Stąd po tymże miesiącu postanowiłem coś zrobić i zmieniłem obrazek tytułowy na bardziej jesienny. Wprawdzie na butelkach Coca-Coli jest już od trzech tygodni Mikołaj (a kto wie, jak długo tkwił tam wcześniej - dopiero trzy tygodnie temu zdarzyło mi się kupić Colę, więc wcześniej nie zwracałem uwagi) i w ogóle iście mamy już zimę i święta - ale ja wybrałem obrazek jesienny. Po pierwsze, to właściwie w kalendarzu mamy jesień, a po drugie, zima w dzisiejszych czasach to wcale nie jest ładna pora roku, bo od jesieni różni się jedynie tym, że piękne, kolorowe liście już pospadały, zostały pozamiatane i pozostaje tylko sza-ra-na-ga-ja-ma asfaltu oraz brudnych resztek śniegu, który w większości topi się, nim zdąży dotknąć ziemi. Nijak się to nie kojarzy z "niewyczerpaną odą do radości" i osobiście nie umiem się tym cieszyć jak Białoszewski w swoim wierszu.

Święto Niepodległości. Korzystając z dobrej pogody i wolnego dnia, pojechałem z tatą na Powązki wojskowe, gdzie nie dałem rady z nim być na Wszystkich Świętych. Dowiedziałem się nieco o członkach mojej rodziny, którzy są tam pochowani, odwiedziliśmy też inne części cmentarza, zostawiając znicz na pomniku z kotwicą, u ks. Skorupki z młodzieżą z 1920r. oraz na tym wielkim marmurze upamiętniającym powstanie styczniowe. A potem przypomniałem sobie o obchodach Halloween w Polsce i odechciało mi się wszystkiego. Nie mam pojęcia, jak w jednym kraju, z jedną kulturą i jedną historią wypisaną krwią poległych za wolność, można mieć tak pełne szacunku i wzniosłe, a innym razem tak niepoważne podejście do śmierci. Może jeszcze zaczniemy stawiać cieszące gęby dynie na grobach nieznanego żołnierza i wyciągać od powstańców '44 cukierki. "Jest we mnie dwóch Mowglich", chciałoby się powtórzyć za Kiplingiem.

Kiedy tylko wróciłem z Powązek, poszedłem z Mateuszem i jego rodziną na Marsz Niepodległości. W pewnym sensie kupiłem kota w worku, bo wydawało mi się, że organizatorzy zrobią tam wspomnienia historii, będziemy śpiewać piosenki powstańcze i wzruszać się; podczas gdy tak naprawdę ten marsz był właściwie jedną, wielką, ociekającą skrajną prawicą zbieraniną. Polityczną agitacją cholernego ONR-u i Młodzieży Wszechpolskiej, ludzi, którzy nie widzą różnicy między skrajnym nacjonalizmem a zdrowym patriotyzmem.

Dla mnie ten marsz składał się praktycznie z trzech chwil: pierwszej - kiedy wszyscy byliśmy na początku zebrani z flagami na Placu Konstytucji i nikt jeszcze nie wrzeszczał, drugiej - gdy doszliśmy do Ronda Jazdy Polskiej i odśpiewaliśmy fragment hymnu narodowego oraz trzeciej - kiedy doszliśmy już na miejsce, pod pomnik Dmowskiego, i tam znowu wykonaliśmy kawałek "Mazurka Dąbrowskiego". Reszta - mimo że podoba mi się hasło "Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę" - nie miała zbyt wiele wspólnego z marszem, który w swoich założeniach ma świętowanie niepodległości. Był po prostu nagonką na wszystko, co gorsze, tzn. wszystko, co nie podoba się prawej stronie sceny. Punktem kulminacyjnym tej parodii było podpalenie przez kiboli samochodu TVN-24, dokładnie tam, gdzie byłem, przy Placu na Rozdrożu, już po odśpiewaniu Pieśni Legionów Polskich we Włoszech i podziękowaniach ze strony organizatorów - czyli po formalnym zakończeniu marszu. A potem, kiedy kibole zobaczyli policję i włączył im się bezmyślny tryb automatycznej walki, kiedy w stronę oddziałów zaczęły lecieć petardy, race, kamienie i cegły, kiedy policja wielokrotnie żądała od demonstrantów zaprzestania i rozejścia się, kibole wokół mnie darli się "Policyjna prowokacja!".

Najbardziej ironiczne i smutne było to, że podczas gdy jednym ze skandowanych haseł było "Niepodległość nie na sprzedaż", idea ta została w tym pochodzie właśnie parszywie sprzedana na rzecz propagowania politycznej ideologii. Właściwie nie zdałem sobie sprawy z tego, że tak naprawdę to była "parada nierówności", aż znalazłem się w domu i zacząłem wspominać, co się na niej działo, porównując ją z wizytą na Powązkach w towarzystwie taty. I powiem: Mam gdzieś taki marsz niepodległości. Pozostanę przy wyrażaniu swojego patriotyzmu poprzez zdejmowanie czapki przy przechodzeniu obok tablic pamięci na mieście. One opowiadają historię - a nie próbują pisać dalszą jej część jedynym słusznym kolorem atramentu.



PS. A tak właściwie to nawet nie zauważyłem, że 6 listopada minął rok od założenia tego dziennika. Niech mu plus jeden pomyślności nigdy nie zagaśnie, a kto notek nie komentuje, niech go pierun trzaśnie!

29 września 2011

"Żelazo w tradycyjnej formie trudno się wchłania"

Coś takiego usłyszałem przed chwilą w reklamie radiowej promującej wspomagacz diety zawierający żelazo w jakiejś nowej, łatwiejszej do przyswajania formie. Chodziło, oczywiście, o pierwiastek, jaki znajduje się w mięsie albo czymś podobnym, ale jak dla mnie "żelazo w tradycyjnej formie" to są po prostu stare, dobre sztaby. Faktycznie, dość trudno się je wchłania.

Jutro do Warszawy przyjeżdża mnóstwo ważnych szyszek z Unii Europejskiej i będziemy gadać. Dzięki temu Centrum, zwłaszcza w okolicach hoteli, będzie zapewne ekstraordynaryjnie zakorkowane i nigdzie nie będzie można zaparkować, i wszędzie będzie strefa zakazana. Wychodzi na to, że gości z Unii Europejskiej też trudno się wchłania do tego naszego miasta i przez to oni robią nam sklerozę arterii komunikacyjnych. Żeby to wszystko chociaż dializować przez obwodnicę, ale gdzie tam. Miasto jak organizm - to już chyba ktoś wymyślił przede mną. Awangarda, zdaje się, krakowska. Szkoda, że nie warszawska - byłoby śmieszniej i bardziej awangardowo.

Na koniec ciekawostka, także z radia: Naukowcy odkryli mgławicę przypominającą kształtem jajko sadzone (że też nie mają niczego innego do roboty). Białawe, eteryczne pozostałości po gwiazdach otaczają żółtego nadolbrzyma, który wygląda jak żółtko. Nigdy nie lubiłem jajek sadzonych, więc myślę, że ta mgławica byłaby dla mnie trudna do wchłonięcia.


PS. Natrafiłem dziś na coś, co napełniło mnie nielekkim przerażeniem.



Błąd ortograficzny w podpowiedziach google, i to nie celowo? Tegom jeszcze nie widział. Ale jak ma właściwie być, skoro podstawowe źródło znajomości ortografii - książki - są teraz albo przekształcone w audiobooki, albo wręcz olewane? Nawet pewne genialne, grające na skrzypcach dziecko, które uczę matematyki, powiedziało mi bez cienia zażenowania, a nawet z wyczuwalną dumą, że nie czyta żadnych lektur, tylko opracowania z Internetu. Inne dziecko, dla odmiany posiadające hiperpoprawną wymowę, które jakiś czas temu spotkaliśmy z Anią Skoczek w Ogródku Jordanowskim przy Odyńca, powiedziało, że ma teraz szlaban na komputer i czyta "W pustyni i w puszczy", bo jak przeczyta, dostanie od mamy zestaw Lego-gra-przygodowa-cośtam-cośtam-złota-jaskinia.

Ciekawe tylko, czy genialne dziecko grające na skrzypcach będzie również żądało streszczeń koncertów smyczkowych - bo tak to za dużo pięciolinii do czytania - oraz co się stanie, kiedy komputerowemu dziecku z hiperpoprawną wymową nikt nie zaoferuje klocków za przeczytanie jakiejś ciekawej książki.

Wtedy napewno nie damy już rady. W ten sposób książki zbyt trudno się wchłania.

PPS. Tylko nie czepiać się tego, że w postscriptum napisałem osobno "nie celowo". Bo to celowo było. Kiedy przymiotnik lub przysłówek z "nie" ma służyć bezpośredniemu zaprzeczeniu, pisze się je rozdzielnie, np. "Ołówek był duży, a nie mały". Co innego, kiedy powiem, że ta notka była w sumie całkiem niemała. A jeszcze co innego, kiedy powiem, że pisałem ją ja, a nie Mała. :D

27 września 2011

Pęd ku edukacji

Stary dowcip odpowiadający na pytanie, czym różni się student od kury, twierdzi, że kura musi znosić tylko jajka, a student musi znosić wszystko. Rejestracja, USOS i kaprysy dziekanatu naszego wydziału, który ni stąd, ni zowąd, przyładował połowie naszego roku warunki z WF-u (remont siedziby Instytutu nie jest wszak tanią imprezą) to jest coś, co staram się znosić bez nadmiernego narzekania, choć kiedy mam z tym do czynienia, nie jestem osobą najbardziej odpowiednią do towarzystwa. Ale czasem to już przesada i te jajka robią się prostopadłościenne.

Przez cały wrzesień praktycznie siedziałem na czterech literach i nic nie robiłem, a korepetycje miałem tylko raz na jakiś czas, może dwa razy w tygodniu, z czego raz w sobotę. Natomiast teraz, kiedy zbliża się październik, ja mam ogarniać plan, a potem według niego chodzić na zajęcia, kiedy zamierzałem wyjechać w góry - obawiam się, że z tego ostatniego nic nie wyjdzie - i może przy tym chciałbym spotkać się z moim tatą, okazuje się, że sześć osób chce mieć ze mną matematykę, z czego jedna jakieś dwa - trzy razy w tygodniu. Pęd ku edukacji jest zapewne słuszny, zwłaszcza w klasach, w których występują jakieś ważne testy końcowe, ale dlaczego prawie nikt nie słuchał, albo nie słyszał, kiedy powtarzałem, że mam wolny cały wrzesień i że wtedy należy mnie wykorzystywać?

Istnieją ludzie bardziej zajęci ode mnie - właściwie to zastanawiam się czasem, czy w ogóle istnieją ludzie MNIEJ zajęci ode mnie. Agnieszka zwana Małą, która od jutra, czy raczej od dzisiaj, biega już na laboratoria, wejściówki, powtórzenia i ma ode mnie niepomiernie większe prawo czuć się jak chomik w kółku, jest miła, spokojna i wśród całego swojego zapracowania znajduje czas na uśmiech. Pod tym względem jest dla mnie wzorem, którego chyba w życiu nie doścignę, ale to już temat na zupełnie inną notkę. Dlatego też nie staram się tu wbić w konwencję "och-jaki-jestem-zarobiony", bo wcale nie jestem. Trochę mi tylko przykro, że w całym tym pędzie czasem nie bierze się pod uwagę tego, że ta osoba po drugiej stronie biurka naszego dziecka w każdej dobie posiada także tylko dwadzieścia cztery godziny.



PS. We wtorek wielka kumulacja, 50 milionów do wygrania w totka. No, powiedzmy, czterdzieści pięć po odliczeniu podatku. Z tej okazji tata kupił mi nawet kupon z trzema kombinacjami na "chybił-trafił", więc patrzę na tę moją szansę mniej więcej jak 3 do (49*48*47*46*45*44):720, czyli jakieś 1 do 4 000 000 i tak myślę sobie, że jak trafię szóstkę i będę już taki nieziemsko bogaty, to nikomu nie podam ręki na ulicy. Patrzę na tę moją szansę jeden do czterech milionów i jestem spokojny, że nie wydarzy się nic podobnego.

24 września 2011

Katharsis na jesienną deprechę

Jesienna deprecha. Nie masz od niej ucieczki. Jesień zaczęła się dopiero wczoraj o 11:00, czy jakoś tak, a pogoda nadal jest ładna, ale liście już lecą z drzew na ziemię wraz z moim nastrojem. I choćby przyszło tysiąc optymistów i każdy zjadłby tysiąc czekolad (i nie zszedł od tego) i każdy nie wiem, jak się wytężał, to nie dadzą rady na jesienną deprechę. Nie ma lipy. Cóż, nie wiem, może tam, gdzie nie można siłą, można sposobem. Postaram się rozpisać dobre i złe strony tak, jak uczynił to Robinson Crusoe po rozbiciu się na wyspie. Nie interesuje mnie, czy ktoś to przeczyta, czy nie - to jest notka typu "drogi pamiętniczku", która ma działać bardziej jak katharsis niż jak tekst przeznaczony dla reszty świata. A że jest na publicznym blogu... A odpierdólta wy się wszystkie łode mnie, słowami dziadka z "Konopielki".


ZŁO

1a. Kończą się wakacje. W trakcie wakacji w kółko na nie psioczę, bo się nudzę, ale teraz, kiedy się kończą, właściwie nie miałbym nic przeciwko jeszcze jakimś dwóm tygodniom. Trawa jest zawsze bardziej zielona po tej drugiej stronie płotu.

2a. Znowu zaczyna się cały ten cyrk z rejestracją i USOS-em. Jeszcze nic mi się w tym kierunku dokładnie nie wyklarowało, a strach ma wielkie oczy, lęk przed czymś wrednym jest zazwyczaj dużo gorszy niż rzeczone straszydło. Dlatego siedzę w tej naładowanej mną samym armacie i czekam, aż w nieznanej chwili ktoś wystrzeli mnie boleśnie w nowy rok akademicki. A ja jeszcze podam mu zapałkę do podpalenia lontu.

3a. Wokół mnie dzieją się różne smutne rzeczy, dotyczące głównie uczuć, związków i innych podobnych mózgochłonnych historii. Istnieją przynajmniej dwie, w które jestem zaangażowany jako wolny słuchacz, i żadna nie jest szczególnie wesoła. Aż chciałoby się podziękować losowi, że sam nie jestem w żadnym związku, który mógłby się rozlecieć i spowodować u mnie weltszmerc.


DOBRO

1b. Ale po wakacjach pójdę na uczelnię, na której znowu spotkam moich dawno lub mniej dawno niewidzianych znajomych - na deprechę nie ma to jak towarzystwo. Ale kilka pierwszych dni studiów będzie jeszcze lekkie i z pewnością dostanę trochę czasu na rozruch.

2b. Ale udało mi się już zarejestrować na część zajęć na anglistyce, a pierwszego października podobno znowu będzie można, i wtedy może złapię resztę.

3b. Ale, jak to powiedział Twain, "Za dwadzieścia lat będziesz żałował nie tego, co zrobiłeś - ale tego, czego nie zrobiłeś". Każde przeżycie, jakie mamy, ma po właściwym sobie czasie taką samą wartość bezwzględną, tzn. czy było dodatnie, czy ujemne, koniec końców i tak pakuje się je w moduł i pozostaje tylko wzbogacającym nas doświadczeniem. Oczekuję tego. W niektórych przypadkach może to potrwać długo, ale kiedyś doczekam się tego stanu pogody ducha. Wierzę w to. Jak mówi "Dezyderata", jestem dzieckiem Wszechświata, nie mniej niż gwiazdy i drzewa mam prawo być tutaj i czy to jest dla mnie jasne, czy nie, mam nie wątpić, że Wszechświat jest taki, jaki być powinien.

Nie ma lipy.

14 września 2011

Nieprzewidywalność

Po dwudniowym pobycie na działce u Agnieszki zwanej Małą - zasadniczo była to impreza, tylko rozciągnięta na wieczór i dzień następny - znowu zadziałał niewiadomego pochodzenia mechanizm wywołujący u mnie myślenie. Po takich spotkaniach ze znajomymi zawsze bierze mnie albo na melancholię, albo na refleksje. Ponieważ melancholia wzięła mnie już wcześniej i strasznie chciałem wrócić na zieloną Ukrainę, teraz nie miałem wyboru - musiały być refleksje.

Ostatnio w życiu moich różnych znajomych oraz w moim własnym dzieją się różne rzeczy, nie wszystkie całkiem miłe. Zwłaszcza wiele problemów powstaje w wyniku spraw uczuciowych, ponieważ rozliczni ludzie, o których mi opowiadano, okazują się w pewnych okolicznościach zupełnie inni, niż się wydawali osobom zainteresowanym, albo też zmienia się punkt widzenia samego obserwatora.

Ta nieprzewidywalność w połączeniu z długo już trwającą tęsknotą za wyjazdem na żagle zrobiła mi w mózgu reakcję chemiczną, w wyniku której napisałem wiersz ukierunkowany głównie na nieobliczalność spraw miłosnych. Stylistycznie wiersz jest prostacki i nawet dla mnie zalatuje grafomanią - a pomimo to wszelka krytyka jego formy albo sposobu przekazu spełznie na niczym, ponieważ nie widzę dla siebie możliwości poprawienia się w wierszoklectwie. To dlatego, że bynajmniej nie zajmuję się nim na co dzień i nie przewiduję zajmować się w przyszłości, i, jak to mówił dziadek z "Konopielki": A odpierdólta wy się wszystkie łode mnie.

Wiersz dedykuję wszystkim dotkniętym przez nieprzewidywalność, o których wspomniałem dwa akapity temu. Ci będą wiedzieli, że o nich mowa - a pozostali nie muszą wcale znać ich z imienia i nazwiska.

Nieprzewidywalność

Mazurskie jezioro przed nami rozległe
A na nim jacht płynie biały;
I pędem za łódką co tchu w płucach biegłem
Lecz dopaść jej nie zdołałem.

Mazurskie jezioro przed nami bez granic
A na nim żagiel jak z puchu;
I stałem tak długo, że czas miał mnie za nic
Lecz płótno tkwiło w bezruchu.

Mazurskie jezioro przed nami rozkwita
A na nim wciąż białe szkwały;
I chciałem ze zmarszczek na wodzie je czytać
Lecz zgadnąć się nie dawały.
...

Mazurskie jezioro zostało za nami
Przeminął już czas białych tworów
Obracam dziś kołem z siedmioma barwami
I widzę biel – maskę kolorów.

8 września 2011

Żal za zieloną Ukrainą

Niby nie jestem jeszcze taki stary, prawda... Ale jednak już żal mi tego, że dziecięce lata mi minęły. Obejrzałem dzisiaj jeszcze raz "Ogniem i mieczem" w reżyserii Jerzego Hoffmana, film, który pamiętam z telewizji z czasów, kiedy pokój w naszym domu wciąż był jedną całością, a ja miałem po prostu swój "kącik" wydzielony za pomocą mebli. Pamiętacie ten film? Przez cały czas przewija się w nim muzyczny temat "Na zielonej Ukrainie", w różnym tempie i tonacji, zaś na końcu, gdy lecą napisy, jest wprost zagrana instrumentalna wersja tego utworu. Tę piosenkę śpiewaliśmy zawsze na koloniach w Sulejowie nad Pilicą. Niektórzy już wiedzą, że na koloniach w Sulejowie byłem trzynaście razy - niekiedy po dwa turnusy na wakacje. Dzisiaj, kiedy znów usłyszałem tę melodię, przypominał mi się po kolei każdy zakątek ośrodka, codzienne dyskoteki (obowiązkowe!), na których zawsze siedziałem i grałem w szachy lub w karty z kumplami, bo nie cierpiałem tańczyć, cowieczorne apele z odliczaniem grup, no i ogniska pożegnalne z "Zieloną Ukrainą".

Zmierzam do tego, że obecne moje życie na studiach, z korepetycjami, znajomymi, lataniem po mieście i niekiedy nawet faktycznym uczeniem się czegoś, jest fajne, ale szczęśliwy jest człowiek, który potrafi nie czuć się uwikłany w codzienne sprawy i naprawdę być wolnym duszą. Nie chodzi mi o to, żeby naprawdę nie zajmować się bieżącymi problemami, bo to jest konieczne, ale strasznie mi żal, że nie umiem już mieć natury wolnej jak dziecko. Dziecko zawsze jest sobą - nie krępują go względy fałszywie pojętej przyzwoitości, wymagania społeczne położone na nim są niewielkie, nie musi wybijać się o głowę z tłumu, martwić się o utrzymanie się w pozycji w grupie, bo tam każdy jest szczery jak ono. Dziecko ma życie przepełnione wyobraźnią, która we mnie umiera po kawałku każdego dnia spędzonego nad wiecznie tymi samymi czynnościami. Człowiek ewoluuje psychicznie od wieku dziecięcego do dorosłego, ale kiedy powracają do mnie wspomnienia, widzę, że ta zmiana jest zmianą na gorsze i mam nadzieję, że nie nieodwracalną. Bo w przeciwieństwie do tego, co myślą dzieciaki, kiedy znów muszą wrócić do domu na ósmą, od dorastania i zmądrzenia człowiek wcale nie robi się bardziej wolny i szczęśliwy.

Chciałbym kiedyś powrócić na moją zieloną Ukrainę, słynną ze swoich szerokich stepów, na które mógłbym wyjść wolny i odetchnąć powietrzem szczerości. Na razie oddaliłem się od niej i idę dalej, ale Ziemia jest podobno kulista, dlatego być może przy odrobinie szczęścia, jeśli przejdę dostatecznie daleko, w końcu trafię z powrotem. Wiele rzeczy może nas uwikłać i uwięzić, ale nie ma niczego gorszego niż bycie uwięzionym wewnątrz samego siebie. Zwłaszcza w momentach takich, jak ten, kiedy coś przypomni nam, jak kiedyś byliśmy naprawdę sobą i jakie to było piękne. Przy podobnych okazjach, gdzieś we mnie, na takiego współczesnego uśmiechniętego Matejkowskiego patrzy niegdysiejszy wcale nie uśmiechnięty - bo kto mu każe? - Łukaszek i dziwi się wielce, jacy niemądrzy są dorośli, skoro zamykają się w pięknie pomalowanych, stworzonych przez samych siebie sarkofagach, w których jest tak mało miejsca i powietrza.

Jeśli ktoś niczego nie zrozumie z tej notki, nie powinien się przejmować. Nigdy nie byłem utalentowany w kierunkach artystycznych, dlatego też nie nauczyłem się opisywać jasnymi słowami swoich refleksji innych niż takie podążające konkretną, ostrą logiką. Trochę ironiczne jest przy tym, że greckie logos, oprócz "rozum", znaczy jeszcze "słowo". A ja jestem podobno na filologii, czyli powinienem "miłować słowo". Łukaszku, Łukaszku, patrz, patrz okrągłymi oczami, dokąd zawędrował twój Matejkowski. Na pewno nie na stepy zielonej Ukrainy. Patrz, Łukaszku, i zostań tam, gdzie jesteś.

2 września 2011

Kult sinusoidy

"Znowu będzie dziad pisał o matematyce", pomyślicie sobie, ale nie - nie tym razem. Tym razem będzie o życiu, prawda, i moich stanach nastrojowych.

"Kult sinusoidy" to wyrażenie podłapane od jednego z chłopaków, których ostatnio poznałem na pingpongu. Jego zdaniem zawsze jest tak, że zawsze wygrywa się i przegrywa w pingponga tyle samo razy, na przemian, stąd właśnie ta nazwa - kult sinusoidy, czyli wierzymy, że w pingpongu jest się na przemian na górze i na dole. Ponieważ gra się nie ciągle, tylko jeden set, potem drugi, trzeci i kolejny, a wynik może wynosić tylko 1 (wygrana) lub -1 (przegrana) to powinien być to raczej "kult sinusoidy określonej dla nieparzystych wielokrotności π/2 radianów", ale dajmy już spokój temu.

Chłopak idzie w tej chwili do liceum, więc w oczywisty sposób nie bierze tego na serio, ale ja sam ostatnio mam wrażenie, że powinienem zapisać się do sinusoistów, ponieważ właśnie tak układają mi się teraz wydarzenia: na przemian, złe i miłe, jedne zaraz po drugich. Tata, kiedy u niego byłem, przez jakiś czas czuł się gorzej, to był moment π/2. Potem, przy 3π/2, okazało się, że jest mu dużo lepiej, że wysyła już do mnie mejle (niezwykle szybko już idzie mu pisanie na klawiaturze - za pierwszym razem każdej litery szukał minutę). Potem znowu nastało 5π/2 i okazało się, że jeden z moich naprawdę dobrych znajomych jeszcze nie poukładał sobie życia i dalej mnie unika jako niewygodnego, a znów inną moją znajomą osobę zostawiła sympatia - w bardzo nieprzyjemny sposób, bo praktycznie bez odczuć w żadną stronę; osobiście chyba wolałbym, żeby ktoś mnie nie cierpiał, żebym wywoływał emocje, niż miałbym nagle dla niego zobojętnieć do zera. A dziś wieczorem, 7π/2, zupełnie znienacka, zadzwoniła do mnie Mała i wyciągnęła na miasto z Mateuszem (w bardzo zaskakująco fajnym celu kupienia sobie rolek i powiększenia naszego grona tych, co mają cztery kółka, i to na każdej nodze), co znowu było dodatnią jedynką na wykresie ostatnich dni. Chłopaki na pingpongu nie mówili na serio o tym kulcie sinusoidy, ale wygląda na to, że czasami wydarzenia właśnie tak się układają. (Zastosowałem układ klamrowy tekstu, ho, ho!).

Niczego mądrego dzisiaj nie napisałem i już nie napiszę, ponieważ mam makówę napakowaną wydarzeniami ostatnich dni, tymi miłymi i niemiłymi, w tym moją pierwszą wizytą w nadwiślańskim Centrum Nauki Kopernika, którą zawdzięczam wyciąganiu mnie z domu przez Anię Skoczek. Centrum jest trochę zbyt duże, żeby można było je całe zwiedzić za jednym razem - zwłaszcza, że trzeba tam naprawdę długo stać w kolejce po bilet wstępu. Jeśli ktoś miałby ochotę tam pójść, to informuję, że szczególnie godny uwagi jest parter - zarówno sekcja nauk ścisłych, jak i ta na temat nauk społecznych (w tym psychologii). Pierwsze piętro jest przeznaczone raczej dla dzieci i zawiera więcej ciekawostek niż ilustracji praw przyrody. Mnie z tegoż parteru szczególnie wciągnęły różne bolce, kwadraciki, patyczki, klocki, krążki i kuleczki, które trzeba było odpowiednio poukładać w ramach różnych zagadek logicznych; cóż, faceci po prostu nigdy nie dorastają, tylko ich zabawki robią się coraz bardziej skomplikowane. Oto jedno z zadań:


Dane jest szesnaście otworów, a w dziesięciu z nich znajdują się kołki. Należy przełożyć dokładnie dwa spośród nich do innych otworów w ten sposób, aby każdy rząd i każda kolumna zawierały parzystą liczbę kołków.

To tylko obrazek, ale jeśli ktoś ma zestaw do szachów albo do othello (reversi), można ustawić na części pola do gry osiem bierek czy pionków, zasłaniając resztę planszy, i próbować. Istnieje więcej niż jedno rozwiązanie tego zadania; mnie w trakcie wizyty udało się znaleźć tylko dwa.

29 sierpnia 2011

Na naukę nigdy nie jest za późno

Jestem w tej chwili u mojego taty, który niedawno założył sobie skrzynkę mejlową na starym, dobrym tlenie, i uczy się z niej korzystać od podstaw - dosłownie od pisania na klawiaturze począwszy, skończywszy na obsłudze czasami nieco nielogicznie skonstruowanego interfejsu skrzynki. Ma przy tym z tego radości, ile wlezie. Daje mi to trochę do myślenia w kontekście mojej osoby.

Nikogo przy tym nie powinno tu obchodzić, ile mój tata ma lat, ale powiem jedno: w latach dziewięćdziesiątych, kiedym jeszcze dziecięciem był, pani sprzedająca w sklepie kiwi (rzadka jeszcze w tamtych czasach impreza!) bez cienia złych zamiarów powiedziała do niego, że ma bardzo pięknego wnusia. Z tego widać, że jestem - powiedzmy - dzieckiem bohemy wieku średniego.

Na naukę najwyraźniej nigdy nie jest za późno. Od kiedy tylko pamiętam, lubiłem skrzypce i chciałem nauczyć się na nich grać. Nie jak wirtuoz, tylko dostatecznie, żebym zdołał wykrzesać spod smyczka kilka ładnych tonów, najlepiej smutnych, takich, jakie lubię najbardziej w tym instrumencie. Mam nawet możliwość takiej nauki: jeden z moich podopiecznych z matematyki pochodzi z rodziny muzyków, w której matka jest skrzypaczką. Pomimo to ciągle mi się podświadomie wydaje, że to już za późno. Kto wie? Skoro tata może uczyć się obsługi nowomodnego Internetu i czerpać z tego przyjemność, to i zapewne nie ma przeciwwskazań, żebym ja nauczył się przynajmniej ogólnie obsługiwać staromodne skrzypce.

Na naukę nigdy nie jest za późno - no, chyba że zaczynasz uczyć się historii USA na wieczór przed egzaminem.

A i wtedy można zdać za trzecim podejściem.


PS. Na koniec, z okazji i na temat zbliżających się wyborów parlamentarnych, anonimowy wierszyk angielski w przekładzie A. Nowickiego:

Oto klucz

Oto klucz jest do królestwa,
A w królestwie miasto jest tam,
A w tym mieście jest dzielnica,
W tej dzielnicy jest ulica,
Przy ulicy domek stoi,
A w tym domku jest pokoik,
W pokoiku tym jest łóżko,
Na tym łóżku jest poduszka
Na poduszce stoi koszyk
W tym koszyku leży grosik.

Teraz na pamięć się ucz:
Grosik w koszyku,
Koszyk na poduszce,
Poduszka na łóżku,
Łóżko w pokoiku,
Pokoik w domku,
Domek przy ulicy,
Ulica w dzielnicy,
Dzielnica w mieście,
Miasto w królestwie,
A od królestwa ten klucz.

Interpretację zostawiam każdemu do wymyślenia indywidualnie. Możecie przedstawić swoją w komentarzu - niech wreszcie w tym dzienniku pojawi się coś mądrego. :D

PPS. Już wkrótce kaming sun on da Matejkowski Dziennik: nieudany fanfik... Diablo 2! Tego jeszcze nie było super nowość ekstra pałer absolutna rewelacja zostańcie z nami ale bydzie jazda.

15 sierpnia 2011

Pielgrzymka, "Dezyderata" i, oczywiście, matematyka

Tak więc wróciłem z pielgrzymki bogatszy (materialnie) o mały różaniec, zieloną chustę i patyczek z do puszczania baniek z pojemnikiem w kształcie miecza świetlnego. Żółtego, z serduszkami, jupi! Nie wiem, kto wpadł na pomysł, żeby coś takiego kupować dla ludzi spełniających jakieś funkcje w grupie (ja ciągnąłem sznurek odgradzający grupę od strony jezdni, ho ho! funkcja iście prominentna), ale widać tak miało być.

Tak, jak za pierwszym razem, chciałem iść i iść całe jedenaście dni bez przerw na podjeżdżanie autokarem do następnego przystanku - i to się udało - ale wyznaczyłem sobie na ten okres dodatkowy cel: nauczenie się "Dezyderaty", czyli tekstu na temat tego, co pożądane w życiu (to z łaciny by było). To chyba też mi się udało, a w każdym razie jestem w stanie wypowiedzieć ją od początku do końca. Tekstu jako takiego na jedenaście dni było niewiele (cóż, powiedzmy: na dziewięć - bo na pomysł wpadłem dopiero drugiego dnia późnym popołudniem), ale tutaj nie chodziło właściwie o samo wykucie się tego jak inwokacji "Pana Tadeusza".

Żeby wyjaśnić to wam i uporządkować sobie samemu, zrobię analogię. Analogia to jest takie coś, jak okrągły zegarek analogowy - że mówi się inaczej, ale na okrągło o tym samym.

Wielu ludzi pyta mnie, dlaczego idę z pielgrzymką toruńską, w dodatku startującą w Jabłonowie Pomorskim, oddalonym dwieście kilometrów od Warszawy, i idę 370 kilometrów, skoro mógłbym pójść z grupą warszawską - są na miejscu i krócej idą. Ja jednak jestem istotą myślącą powoli, dlatego jedenaście dni (a kiedyś dwanaście) jest lepsze niż dziewięć. Fajny jest moment wyjścia i wzruszający moment dojścia, ale wszak najważniejsze jest to, co pomiędzy - odcięcie się, skupienie na duchowości. Nie zawsze więc chodzi o to, żeby złapać króliczka, ale raczej, by go gonić - tak jest właśnie z tym moim chodzeniem i dokładnie tak samo jest z "Dezyderatą". Samo nauczenie się jej na pamięć, czyli niby ukończenie zadania, niczego mi nie da - żeby w ogóle miało jakikolwiek sens, muszę teraz cały czas gonić króliczka, dostrzegać to, co wbiłem sobie do makówy, w sytuacjach życia codziennego. Celem pielgrzymki, jak dla mnie, nie jest właściwie Jasna Góra, a droga na Jasną Górę - tak samo celem nauczenia się "Dezyderaty" nie jest nauczenie się "Dezyderaty", tylko jej odkrywanie.

Ciągnąc tę analogię dalej, dodam, że jest z tym zupełnie tak, jak z wzorami matematycznymi. Nie uczymy się ich po to, żeby je umieć - mało który nauczyciel (w każdym razie rozsądny) wymaga znajomości samych formułek tylko po to, by zapytać o nie na klasówce. Nie, rozsądny nauczyciel wie już od dawna to, co ja uświadomiłem sobie ostatecznie przy okazji "Dezyderaty" - że znajomość wzorów matematycznych pozwala na dostrzeżenie możliwości ich zastosowania w konkretnym zadaniu; rozwiązujący, postawiony przed wyborem sposobu dochodzenia do wyniku, ma w pamięci te wzory, z których może inteligentnie wybrać i zastosować te według niego przydatne. Gdyby ich nie znał, pozbawia się widoku drogi postępowania, co bynajmniej nie wyklucza możliwości rozwiązania zadania, ale znacznie je utrudnia. W moim dawno już napisanym i zapomnianym artykule poruszyłem też problem wzorów, posługując się przez cały artykuł porównaniem ich do puzzli w układance. O ile nie macie jeszcze dość tej ciągnącej się jak ser na zapiekance, kleistej analogii, przeczytać można. :D

Tymczasem umieszczam "Dezyderatę" w bocznym pasku dla pożytku własnego i zapewne każdego, kto zatrzyma się ją przeczyta. I idę nawalać zadania na jutrzejsze korki z matematyki.


PS. Skoro już jesteśmy w temacie ciągnięcia się, to te zadania są z ciągów. A to mi przypomniało historię, którą opowiadał mi ten chłopak, z którym jutro mam korki (i który zresztą, jak i ja, jest z Batorego). Nauczycielka zapytała jednego z jego znajomych, jaka jest cecha charakterystyczna ciągów. Tamten, biedny, w ogóle nie wiedział, czego od niego chcą, więc zatchnął się, spiął się cały, zaczerwienił, wypuścił powietrze i wyrzucił z siebie:
- Że się ciągną!
Po czym w klasie nastąpił taki wzrost wesołości, w której przodowała sama straszliwa "Kura" Kurkierewicz, że gość miał u niej taryfę ulgową na matematyce przynajmniej przez dwa tygodnie.
Jaki z tego wniosek? Mowa jest srebrem, milczenie złotem, a ciągi się ciągną.

7 lipca 2011

Oj nie, oj nie

Zaliczę rok. Udało mi się dostać ten brakujący wpis i podrzucić indeks do sekretariatu. Nie będę musiał zdawać tej cholernej zielonej książeczki we wrześniu, co oznacza, że może te moje nędzne 4,55 wystarczy na jakieś stypendium. Zobaczymy. Na razie cieszę się, jako że od godziny drugiej minut dziewięć dnia wczorajszego mam spokój ze wszystkimi indeksami świata.

Do pisania zazwyczaj skłaniają nas silne emocje, czasem związane z jakimiś wydarzeniami albo osobami. Mnie do napisania tej notki skłoniła nieopisana frustracja pewną modą tak głupią i bezczelną, że aż brak mi słów (choć, jak okaże się dalej, słów na ten temat napisałem całkiem sporo). Chodzi mi o to nieszczęsne "oj tam, oj tam", które ostatnio jest straszliwie nadużywane oraz wykorzystywane nie w tych kontekstach, co trzeba.

Zwrot ten pochodzi z kilku paskudnych dowcipów o seksie albo o pedofilii i już sam ten fakt zniechęca mnie do jego używania. Jeśli jednak odłożyć genezę na bok, albo jeśli się o niej nie wie, to jest to zwrot użyteczny, ale tylko w rozmowach nie na serio. Wymiana zdań prowadzona z przymrużeniem oka, zwłaszcza surrealistycznie nacechowana, może zakończyć się żartobliwym "oj tam, oj tam", które - podobnie jak w oryginalnym kontekście - potrafi trafnie i zabawnie podkreślić jej charakter, niestety, z reguły jednocześnie kończąc wątek. O ile nie nadużywa się więc tego ucinacza dialogów, to można bez obaw być modnym w tym kierunku.

Tym, czego nienawidzę, jest mówienie "oj tam, oj tam" w rozmowie, która jest prowadzona na serio. Oznacza wtedy albo to, że rozmówca po prostu nie wie, co powiedzieć i zapycha ciszę tymi czterema sylabami - coś w stylu sławetnych "hmm" i "aha" w przypadku komunikatorów internetowych - albo że jest już znudzony rozmową i w ten nader delikatny sposób ucina temat. Bardzo skutecznie zresztą. W pierwszym przypadku, gdy służy jako odpowiedź przy braku odpowiedzi, cóż... Teoretycznie można wymagać, żeby ludzie mieli jakąś podstawową umiejętność prowadzenia rozmowy i potrafili wypełniać ciszę czymś innym niż pozbawionymi znaczenia, mało inteligentnymi wyrażeniami, ale w końcu mówimy o rozmowie pomiędzy kumplami, więc, o ile są w stanie coś takiego przetrzymać (ja, na przykład, nie jestem), to - jak to mawia profesor Rubach - "pies to drapał", niech rozmawiają, jak chcą. Gorzej, jeśli "oj tam, oj tam" jest sposobem zakończenia tematu, bo wtedy jest gorsze niż pospolite "spieprzaj" - jest tak samo niegrzeczne, a przy tym nie można za nie dać w mordę, bo formalnie nikt nikogo nie obraża. Jeśli ktoś o czymś mówi, to w większości przypadków jest to dla niego ważne lub interesujące; przerwanie mu wtedy takim chamskim, lekceważącym "oj tam, oj tam" jest jak dla mnie równoznaczne z policzkiem słownym.

Zwrot ten nie ma merytorycznego sensu i jest chyba dobrym symbolem nowoczesnego świata, dla którego surrealizm i abstrakcja są bardzo śmiesznym i produktywnym sposobem prowadzenia rozmowy. I nie jest tak, żebym ja sam, gadając z ludźmi, trzymał się zawsze twardo ziemi - w końcu też jestem częścią nowoczesnego świata, w którym z braku tematów do rozmowy czasem rozmawia się zupełnie bez tematu - ale "oj tam, oj tam" nie cierpię za to, że niejednokrotnie przekracza absolutnie nieprzekraczalną granicę pomiędzy gadaniem "o niczym" a faktyczną wymianą poglądów.

27 czerwca 2011

Klasyka Anglika

Wakacje. Znowu są wakacje. Kurna, ZNOWU są wakacje. Na pewno mam rację. Cholera, dlaczego muszę mieć rację?

Wakacje są nudne. Zawsze tak twierdziłem. Za młodu jeździłem na kolonie w Sulejowie, które były nawet fajne i w dodatku półdarmo (jeździłem jako "syn" pracownika służby więziennej), ale jak już człowiek był tam trzynasty raz, to było nie do końca to samo wrażenie, jak za pierwszym razem. Potem, w wieku nastoletnim, zawsze w ciągu wakacji nudziłem się w Warszawie, bo znajomi wyjeżdżali, a ja nie miałem pomysłu, co ze sobą zrobić. Przyznać trzeba, że bardzo jasnym punktem wakacji zawsze były dla mnie wyjazdy na żagle, co jednak w tym roku mnie ominie, a także możliwość nadrobienia zaległości w czytaniu.

Niedawno znalazłem w Empiku dział "Classics", należący do ogólnej sekcji literatury obcojęzycznej. Są tam, jak sama nazwa podpowiada, klasyki literatury angielskiej i amerykańskiej, a ponieważ każda z tych książek jest wydana na kiepskim papierze i z marnej jakości miękką okładką (za to zawsze z prostą, wymowną ilustracją) oraz w żaden sposób nieobłożona (a do tego jest na te dzieła marny popyt), to każda z nich kosztuje 11,90 zł. Co jakiś czas wpadam do Empiku i szukam czegoś, co mogłoby mnie zainteresować, i kupuję. Kupuję te książki dużo szybciej, niż jestem w stanie je czytać: mam ich już ponad dwadzieścia, a przeczytałem na razie trzy i czwartą mam w drodze, więc mam nadzieję, że nie zostanę tym sławetnym typem człowieka, który ma w biblioteczce mnóstwo książek, ale nie wie, o czym jest którakolwiek z nich.

W każdym razie książka nie zając, nie ucieknie; jeść nie woła, karmić nie trzeba, jak to mawia moja mama. Postoją, aż przyjdzie kolej i na nie. Czytanie tych staroci (z których część była przecież niegdyś naszymi lekturami szkolnymi, na przykład "Robinson Kruzoe", "Hamlet", "Opowieść wigilijna" i w niektórych szkołach "Przygody Tomka Sawyera") sprawia mi przyjemność, która nie wiadomo, skąd się bierze. Część z tych książek czytałem już po polsku, czasem wielokrotnie, i wiem, co się w nich dzieje. Część to dramaty, w których rzecz nie polega na akcji, a spora część to powieści wydane w starym stylu pisarzy tamtych lat - z podsumowaniem wydarzeń rozdziału na samym jego początku, i to nawet bez uprzedzenia, że łornink, spojlerz ehed. Nie mogę też powiedzieć, żebym zajmował się jakąś zaawansowaną analizą literacką; nie mam do tego dostatecznej wiedzy.

Fakt, że pomimo tego coś mi się w tych książkach podoba, może mieć związek ze sposobem, różnym od współczesnego, w jaki zostały napisane. Weźmy dla przykładu powieść przygodową: współczesna powinna być duża, a akcja w niej toczyć się wartko i z polotem. Dzieło Defoe'a z kolei posiada akcję, mniej wartką i mniej z polotem, ale oprócz rozwoju wydarzeń i standardowych opisów, jest rozwój myśli i nastawienia głównego bohatera, więc jest to do pewnego niewielkiego stopnia również powieść psychologiczna (a ja, obok czytania o fajnych zdarzeniach, bardzo lubię np. technikę strumienia świadomości, tylko może nie w takich ilościach, jak u Prousta). Może właśnie fakt, że dostaję w jednej powieści, teoretycznie przygodowej, coś więcej niż samą ciekawą fabułę, czyni z "Robinsona Kruzoe" książkę, do której tyle razy wracałem. Podobnie jest z powieściami Balzaka; niemal w każdej z nich znajduje się realistyczne (w znaczeniu literackim) odwzorowanie wielu poziomów świata. Balzac wykazuje się znajomością przyrody i nauki, psychologii, procesów społecznych, historii, polityki, wiedzy o kulturze. W "Kobiecie trzydziestoletniej" opisał bardzo trafnie (co dla mężczyzny jest trudne) punkt widzenia kobiety w jej powolnym przejściu z młodości do wieku pokwitania, jednocześnie rewolucyjnie podchodząc do postrzegania kobiet już niemłodych (jak na tamte czasy).

Żeby nie mędzić już za długo: dostrzegam tutaj ten sam proces, który nastąpił w nauce i sztuce ogólnie - specjalizację. Dzisiejsze powieści dzielą się na przygodowe, historyczne, psychologiczne, kryminalne, fantastyczne i tak dalej; istnieją też różne kombinacje, ale zawsze wtedy wyraźnie opisane jako takie, np. "Władca Barcelony", powieść historyczno-przygodowa. Defoe czy Balzac pisząc swoje dzieła, mówili, że Robinson będzie bohaterem powieści przygodowej, a "Komedia ludzka" ma być zbiorem dzieł o tematyce społecznej, jednak wplatali tam też dobrze skonstruowane motywy innej natury, bo wiedzieli (spekuluję, oczywiście), że nie da się inaczej. Teraz już się da, gatunek wyspecjalizował się; i ja nie twierdzę wcale, że dało to zły rezultat - "Trylogia" Sienkiewicza, historyczna z elementami fikcji, bardzo mi się podobała, stricte sensacyjne książki Dana Browna - no, przyznajcie się - też bardzo fajnie się czyta. Ale Brown i Sienkiewicz podobają mi się trochę inaczej niż Defoe, Verne i Swift; dopiero czytając tych ostatnich, odczuwam wrażenie ogromu gatunku powieści.

"Bo wszystko, co oryginalne, jest lepsze: dżinsy - dolary - kompakty - powieści też", jak by to powiedział tata Tofika.

26 czerwca 2011

Stara wiara, ale jara

Część, czołgiem i takie tam. Tak, wiem, nie pisałem od stu lat. Nie było o czym. Teraz jest o czym. Więc piszę. Jeśli komuś nie chce się czytać wszystkich tych rzeczy poniżej, to informuję, żeby spadał oraz że nabijanie się z rozdziału fanfika jest pod tym wszystkim, wystarczy przewinąć w dół.

Zmieniłem trochę wystrój dziennika - biały kolor tła trochę walił po oczach, więc zrobiłem jasnostalowoszary (a w każdym razie to mnie się wydaje, że jest jasnostalowoszary), oprócz tego zamieniłem węzły z tła na kolaż z obrazów, które firma Ahmad umieszcza na pudełkach poszczególnych rodzajów herbaty. Też, jak to mówią na moim wydziale, relewantne. Rzecz jasna, jeśli co do tego nowego wystroju jedni mają pretensje, drudzy mają uwagi, to nie wytrąci mnie to z równowagi, można krytykować i postaram się dostosować. Mnie się jakoś tak podoba. Na koniec - po prawej pojawił się aktualizowany na bieżąco spis wszystkich fanfików, z których się tu nabijamy, choć w takich ilościach może to być zabójcze.

Sesja za mną, zaliczona pozytywnie - średnia 4,55, co jest tym bardziej zabawne, że mam w indeksie dwóję poprawioną za trzecim razem na tróję z historii USA... Zabawnie wyglądają te moje oceny: pięć, pięć, pięć, pięć, pięć, cztery plus, cztery plus, cztery (...) cztery, cztery, DWA NA TRZY.

A koniec końców i tak wszystko to diabli biorą i niepotrzebnie się starałem (czytaj: mogłem obijać się jeszcze bardziej), bo korzyści innych niż satysfakcja z tego nie będę miał - wycofują stypendia za wyniki w nauce. Żegnajcie, oszałamiające dwieście pięćdziesiąt miesięcznie.

Z przyjemnością wybrałem się niedawno do OBI i kupiłem dodatkowy sprzęt do warsztaciku w piwnicy: papier ścierny, dwa dodatkowe ściski stolarskie, ołówki, kilka pędzli, rozpuszczalnik do lakieru i jeszcze trochę. Przeszedłem bowiem na nowy poziom pracy w drewnie - lakierowanie - od kiedy w tej drugiej piwnicy, w której zrobiłem warsztat, odkryłem chyba z milion odziedziczonych po sąsiedzie puszek starych niemieckich rzeczy do drewna: lakierów, lazurów, farb, impregnatów, preparatów przeciw termitom i tak dalej. Wszystko to stare jak ja dwa razy wzięty i z nalepkami z cenami w markach niemieckich po jakimś prehistorycznym kursie. W dodatku nie potrafię prawie niczego przeczytać, bo wszystko po niemiecku, ale domyślam się, że "Farblos" to "bezbarwny", a "Holzwurm" to "drewnorobak", czyli termit, kolory jakoś tam mi idą, i tak dalej. Nie jest źle. Wygląda na to, że poza dwoma szybami i jednym lusterkiem do malucha, które kiedyś tam znalazłem (i wywaliłem na śmietnik, a można było poczekać i kiedyś sprzedać do muzeum staroci), udało mi się wreszcie raz coś zyskać ze sprzątania. Szkoda, że przy okazji sprzątania w pokoju nie odkrywam podobnych skarbów; ostatnio za łóżkiem znalazłem tylko 50 groszy (oraz kontener kurzu), a to nie jest wcale równowartość tych wszystkich Holzimpregnätlasurów w markach, i to nawet, gdyby zamienić je na grosze bez uwzględniania kursu walut.

Niedawno udało nam się spotkać w niemal pełnym składzie grupy z Batorego, z naszego mat-fizu. Nie wiedziałem, że to w ogóle jest możliwe, ale jakoś raz wyszło wielokrotne trafienie krytyczne i wszystkim pasował termin, i to nawet pomimo faktu, że nie wszyscy jeszcze pokończyli swoje sesje. Siedzieliśmy nad Wisłą, filowaliśmy na straż miejską i chłopaki pili piwo (bo ja akurat nie lubię, do stanu wskazującego wolę raczej doprowadzać się herbatą), gadaliśmy o starym i o nowym, o życiu i o nosie Maryni, o całkach i o dialektach średnioangielskich. Gdyby takie spotkania odbywały się częściej, prawdopodobnie świat byłby lepszy i nie byłoby na przykład wojen na Wyspach Świętego Tomasza i Książęcej.


PS. (Moje PS - Matejkowski). Widzę, że blogspot zintegrował się ze portalami społecznościowymi, google i innymi ośrodkami trendu, a poza tym ma jeszcze funkcję "plus jeden" - jak rozumiem, chodzi o wyrażenie, że wpis się podobał. Zachęcam do plusjedynkowania, jeśli ktoś przeczytał i tak osłabł, że już nie da rady napisać komentarza. Odradzam plusjedynkowanie, jeśli ktoś faktycznie nie CZYTAŁ postu. Nie bądźmy dziećmi neo.

20 kwietnia 2011

Blinda i Linda - Nie będę wkuwał HEL-u na balkonie, nie będę wkuwał nawet w snach

Napisałem kolokwium, tzw. midterm (kolokwium śródsemestralne) z historii języka angielskiego (HEL-u). Oczywiście nie uczyłem się do niego - nadal uważam, że wkuwanie staroangielskich słówek jest bez sensu, więc ich nie wkuwałem. Co ciekawe, ten sprawdzian okazał się takim "metamidtermem" - midtermem o treści związanej z midtermem. Rzecz jasna, w tym przypadku metaforycznie.

Dostałem do analizy zdanie "Gif se blinda blindan læt, hie feallath begen on anne pytt", czyli "Jeśli ślepiec prowadzi ślepca, obaj wpadną do rowu". Biblijna mądrość, prawda, więc i od razu mnie skłoniło do szukania analogii. Analogię znalazłem, a wygląda ona tak: Dwie godziny przed kolokwium usiadłem na chwilę z Lindą, żeby pooglądać sobie różne zdania i zmyślne aspekty gramatyki anglosaskiej. Śmiem twierdzić, że miałem od niej mniejsze pojęcie o staroangielskim, bo ona, według własnej relacji, "cały wczorajszy dzień udawała, że się uczy", co też jest jakąś formą uczenia się. Można więc powiedzieć, że w kwestii przygotowania do sprawdzianu byłem ślepcem, blinda. Ona Linda, prowadzi, ja blinda, prowadzony, i w końcu oboje wpadliśmy do jednego pytt - dostaliśmy grupę A. Ale pytt czy nie pytt, osobiście jakoś sobie poradziłem i myślę, że Linda też - i że oboje zaliczymy. Nawet ślepej kurze, że tak powiem, trafi się czasem ziarno.

14 kwietnia 2011

Anglofońskie dodawanie

Nigdy nie przypuszczałem, że korepetycje, których się podjąłem, będą miały tyle wspólnego z archeologią. Chodzi o to, że taki archeolog, jak się do czegoś dokopie, to nie wie, skąd to się tam wzięło, i kopie dalej, żeby się dowiedzieć. (To zapewne dość uproszczony model tej szlachetnej nauki). A ja... A ja, kiedy tylko dokopię się do czegoś, czego ten mój nieszczęsny uczeń nie wie, to niekiedy muszę kopać głębiej i poznać kolejną taką rzecz, jeszcze bardziej podstawową. Na przykład, kiedy okazało się, że nie umie podawać po angielsku godziny, to zaraz zgadało się, że tak samo nie zna liczebników porządkowych, a chwilę później - stopniowania przymiotników (tu prawie spadłem z krzesła). Zastanawiam się, jak w dzisiejszym świecie można tego nie umieć - nie dlatego, że każdy powinien, tylko dlatego, że trzeba mieć wyjątkowo dobre zatyczki do uszu i opaskę na oczy, żeby móc kompletnie ignorować wszechobecne małe angielskie "zwroty", które są tak samo na porządku dziennym, jak matematyczne dodawanie.

A właśnie, liczebniki porządkowe - te wszystkie "pierwszy", "drugi", "trzy miliony tysiąc pięćset osiemdziesiąty drugi" - to dopiero ubaw. Na WF-ie spotkałem pewną osobę, która opowiedziała mi, że na lingwistyce stosowanej ma przedmiot o nazwie "polszczyzna użytkowa". Dla mnie to bardzo ciekawa rzecz, więc zapytałem, co teraz na tym robią i dowiedziałem się, że odmianę liczebników. I teraz już nie wiem, czy w liczebnikach porządkowych odmienia się tylko rząd dziesiątek i jedności, czy może wszystko naraz. To i tak nieważne - w zasadzie chodzi mi o to, że coraz bardziej zaczynam rozumieć punkt widzenia profesora Rubacha z naszego wydziału, który plwa pogardliwie na odgórne ustalenia Rady Języka Polskiego i twierdzi, że język powinien iść z duchem czasu. Zasadniczo im dłużej o tym myślę, tym bardziej się z tym zgadzam, ale na realizację ostatecznego marzenia prof. Rubacha - zlikwidowania różnicy w zapisie identycznie brzmiących "ch" i "h", "rz" i "ż" oraz "ó" i "u" - nie zgodziłbym się nigdy. Skoro wyznacznikiem kultury i wyrafinowania może być to, że człowiek obyty po skończeniu jedzenia układa widelec brzuszkiem do dołu równolegle na lewo od noża na talerzu w pozycji godziny 4:30, to równie dobrze takim wyznacznikiem może być to, że człowiek obyty umie prawidłowo napisać słowo "rzeżucha".

12 kwietnia 2011

Życie nie jest nowelą

Właśnie nie jest, ponieważ w noweli ciągle coś się dzieje, a u mnie nie dzieje się nic. To oraz moje lenistwo były głównymi powodami tego, że od dwóch miesięcy niczego nie napisałem. Wprawdzie nadal niewiele się wydarzyło - najwyraźniej moje życie jest strasznie nudne, choć ja tak nie uważam - ale napisać co trzeba, inaczej zapomnę, jak wyglądają zdania złożone.

Po raz drugi nie zaliczyłem historii USA - to było 28 lutego - po czym wczoraj zaliczyłem ją na poprawce ustnej. Dostałem pytanie o stosunki białych z Indianami; kojarzyłem parę powiązanych z tym wojen, ale uczyłem się poprzedniego wieczoru i w nocy, a ponieważ doszedłem tylko do wojny secesyjnej, większość lepszych akcji z Indianami jeszcze na mnie czekała. I zdaje się, że jeszcze poczeka. Niewiele powiedziałem, ale prawdopodobnie ta moja dwója źle wyglądała przy wszystkich tych czwórkach i piątkach w indeksie. Poza tym prof. Skurowski, zdaje się, miał mnie już dosyć. Najwidoczniej czasami to dobrze, jak ktoś ma cię dość, ale jednak do dziś czuję się paskudnie, że dostałem to zaliczenie tak na krzywy ryj.

Trzeba powiedzieć, że przynajmniej jestem osobą konsekwentną, postępową i systematyczną. Konsekwentną, ponieważ konsekwentnie odkładałem naukę tej strasznej historii do wieczora ostatniego dnia przed egzaminem. Postępową, ponieważ za każdym razem zaczynałem się uczyć trochę wcześniej niż poprzednio. Systematyczną, ponieważ do pierwszego terminu naukę zacząłem o 23:00, do poprawki - o 22:30, a do poprawki ustnej - o 22:00. Myślę, że gdybym podchodził do zaliczenia jeszcze co najmniej 44 razy, to doszedłbym do tego cudownego stanu, w którym człowiek zaczyna się uczyć przynajmniej dwa dni przed egzaminem.

Przedmiot, na który cieszyłem się na początku semestru - historia języka angielskiego - okazał się bezsensowną wkuwaniną zaimków, końcówek, określników, a przede wszystkim staroangielskich słówek, które, nie wiedzieć czemu, mamy znać na pamięć zamiast móc sprawdzać w słowniku. Nie wiem, jest sens wkuwania na pamięć słówek ze staroangielskiego, skoro staroangielski jest, powiedzmy, niezbyt żywym językiem. Można w ten sam sposób zastanawiać się, po co komuś znajomość czegoś takiego, jak wielomian albo funkcja cyklometryczna, ale przynajmniej dzięki takiej funkcji cyklometrycznej można się nauczyć odrobiny myślenia i kojarzenia faktów - natomiast korzyści z pamięciówki słówek staroangielskiego, jeśli jakiekolwiek istnieją, to pozostają dla mnie tajemnicą.

10 lutego 2011

"Tango", czyli buntujmy się

Te moje korki z angielskiego to piekło na ziemi. (W wersji demo, bo tylko godzinę na tydzień, ale spróbujcie potrzymać przez minutę w ręku gorącego ziemniaka, to ta minuta zmieni się w trzy lata). Z mojej strony robiłem, co mogłem, ale chłopak, którego mam uczyć - uczeń drugiej klasy technikum, czyli osiemnastka za pasem - nie potrafi sklecić dwóch zdań w języku Szekspira i jedyne, co mi w tej chwili przychodzi do głowy, to uczenie go wszystkich czasów od podstaw ze szczególnym naciskiem na różnice między nimi. Zawsze myślałem, że uczenie angielskiego na poziomie szkoły ponadgimnazjalnej to jest czytanie tekstów z pytaniami do nich, słuchanie piosenek i analiza ich słów i pisanie własnych form mniej lub bardziej literackich. Tymczasem okazuje się, że pani w szkole swoje i przerobili już wszystkie czasy teraźniejsze i niemal wszystkie przeszłe, jak również "will" i "going to", a ja tu dalej mam problem z wydobyciem od niego w praktyce różnicy pomiędzy Present Simple a Present Continuous.

Najgorsze, że wcale nie jestem w tym sam. Mój stary znajomy isł z klatki obok, pozdrowienia, prawda, opowiadał mi właśnie dzisiaj, jak jego uczennica - dziewczynka z szóstej klasy - nie umie zastosować dzielenia w zadaniu bardziej skomplikowanym niż "podziel równo 3 kilogramy cukru między trzy osoby", nie umie też zamienić jakiejś dużej liczby groszy na złotówki. I to pomimo faktu, że dzielenie pisemnie wykonuje szybko, sprawnie i nawet wie, co to jest liczba w okresie. Isł zastanawiał się, skąd bierze się taka rozlazłość, a i mnie przez jakiś czas to zastanawiało, i doszedłem do wniosku, że to przez to, że nie mamy się przeciw czemu buntować.

Jak sięgnąć pamięcią dotyczącą historii, Polacy zawsze byli sprytni. Nie było łatwo przeżyć pomiędzy dwoma niemal od zawsze wrogimi krajami, i to do tego prawie cały czas samotnie - że o Szwecji od północy nas topiącej nie wspomnę. Kiedy byliśmy pod rozbiorami, buntowaliśmy się przeciwko rusyfikacji i germanizacji, tworzyły się szkoły, ludzie sami chcieli się uczyć. Prawie natychmiast po rozbiorach przyszła okupacja niemiecka, w trakcie której też jakoś musieliśmy sobie radzić - organizować się, walczyć zbrojnie i intelektualnie o zachowanie polskości. Jak tylko skończyła się okupacja, przyszedł socjalizm - wtedy człowiek musiał umieć zrobić coś z niczego i zrobić sobie jakieś kolory z szarej PRL-owskiej rzeczywistości. Inaczej mówiąc, przez kawał naszej historii Polak był lotny nie dlatego, że ktoś mu kazał, tylko dlatego, że sam zainteresowany uznał to za właściwe.

Dzisiaj nie ma już przeciw czemu się buntować - rozbiory, okupacja, potopy szwedzkie, bunty Kozaków, komuna, wszystko już obalone. Edukacja i tzw. spryt stały się wartościami coraz bardziej potrzebnymi tylko dla istnienia samych siebie, sztuką dla sztuki. XXI-wieczne społeczeństwo flaczeje dlatego, że nie istnieje żaden dobrze widoczny, krótkoterminowy cel; jak to mówi Ferdek Kiepski: "W dupach się z tego dobrobytu poprzewracało". Nie jestem przeciwnikiem dobrobytu, w końcu dzięki niemu w ogóle mogę napisać tę notkę, ale tak patrzę i patrzę i widzę i myślę, że kiedy nie ma się przeciw czemu buntować, kiedy na horyzoncie nie widać żadnego mniej lub bardziej realnego zagrożenia, to po prostu w wieku 13 lat nie umiemy zastosować dzielenia w zadaniach z matematyki.

Na koniec dodam, o co chodziło z "Tangiem" w tytule notki. Jest to tytuł dramatu Sławomira Mrożka, gdzie również poruszony był problem braku perspektywy buntu młodego pokolenia, kiedy już stare wywalczyło dla niego wszystko, co się dało. Człowiek zawsze szuka czegoś, czemu mógłby się przeciwstawić. Teoretycznie ten dramat jest lekturą szkolną i mniej więcej każdy czytelnik tego dziennika powinien go znać, gdyby ktoś go jednak nie przeczytał, niech zmieni ten stan rzeczy.

Tylko niech czyta ze zrozumieniem - nie w ramach sztuki dla sztuki!

9 lutego 2011

Kubuś fatalista

Nie zaliczyłem historii USA. Bardzo dobrze; spróbuje mnie to wreszcie nauczyć, żeby nie odkładać niczego na ostatnią chwilę. Mówię "spróbuje", bo oczywiście nie nauczy - dzisiaj jestem Kubusiem fatalistą i nie wierzę, żeby cokolwiek mniej intensywnego od armagiedonu mogło zmienić moje idiotyczne postępowanie. No i gitara.

Zaczyna mnie irytować instrumentalne podejście ludzi do mnie. Proszę kogoś o coś - o skontaktowanie się w jakiejś sprawie albo o decyzję co do kolejnego dnia na matematykę, czy choćby o telefon z prostym "spóźnię się" - po czym zostaję zignorowany. Albo zapomniany, co na jedno wychodzi. Matejkowski jest dobry, kiedy można go do czegoś użyć? No to, do cholery, zaraz przestanę być taki miły. Jestem dziś wprawdzie Kubusiem fatalistą i nie wierzę, żeby cokolwiek mogło zmienić to podejście do mnie, ale mogę wypowiedzieć wojnę całemu światu z paroma wyjątkami dla samej zasady. No i gitara.

Wkrótce, czyli jutro (właściwie dzisiaj) podejmuję zupełnie nowy typ wyzwania - korepetycje z angielskiego, i to na dłuższy okres. Nie podoba mi się to. Nie czuję się komfortowo z myślą o uczeniu czegoś tak humanistycznego, jak język, w którym nie ma konkretnych problemów do rozważenia. Nie mówię tu o licealnym angielskim składającym się faktycznie z kilku "kwestii", które trzeba wyćwiczyć jak dobra małpa i wtedy da się spokojnie zdać maturę. Ale nauka języka to trening myślenia w danym języku bez tłumaczenia sobie w myśli z ojczystego. Skoro jak do tej pory nie udało mi się nikogo nauczyć prostego myślenia na sposób matematyczny - od wniosku do wniosku - jak mogę choćby próbować uczyć kogokolwiek myślenia w kompletnie innych kategoriach składniowych i innymi słowami? Ale ponieważ jestem dzisiaj Kubusiem fatalistą, stwierdzam, że co ma być, to będzie, a mnie samemu pieniędzy ani doświadczenia od tego nie ubędzie. No i gitara.

Gdyby ktokolwiek to jeszcze czytał, dodam, że wiem, iż Kubuś fatalista tak naprawdę nie był fatalistą. Ja też nie jestem, ale dzisiaj te kilka czynników wspomnianych wyżej doprowadziło mnie do stanu niezgody z szeroko pojętym otoczeniem i potrzebny mi był jakiś punkt oparcia, trzymając się którego mógłbym wypowiedzieć moją wojnę i lać wszystko dookoła. Tym punktem jest przeznaczenie.

Notka wyszła trochę bez ładu i składu i jakaś taka zbyt osobista, bez żadnych większych myśli... Ale zdaje się, że jedyną osobą, która się tym przejmie, jestem ja sam, więc dla odmiany się nie przejmę. Ta notka miała taka być, więc taka jest - jestem Kubusiem fatalistą i mam wszystko i wszystkich gdzieś.

24 stycznia 2011

Konserwatysta antysamobójca

Wyrósł ze mnie konserwatysta. Kupiłem sobie ostatnio Worms Reloaded - podobno reinkarnację starych, dobrych Worms Armageddon, stworzoną w technologii Steam i w ogóle. Znaczy w pudełku dostajemy tylko płytkę CD z instalatorem programu Steam, poprzez który już ściąga się pliki gry osobno dzięki użyciu kodu gry, który też jest w zestawie. Całkiem to fajne, ale ja, prawda, konserwatysta, wolę starą dobrą wersję, w której dostajemy DVD z całą grą i wszystko odbywa się bez żadnych Internetów.

Uruchomiłem toto. Gra się całkiem przyjemnie, bez żadnych durnych 3D, jest nowa grafika starych broni i kilka nowych opcji taktycznych (np. możliwość ustawienia działek strażniczych czy magnesów na metalowe pociski). Bardzo wszystko fajnie, ale ten nieznośny konserwatysta we mnie ciągle mi coś truje. Po pierwsze, drużyna to się powinna składać z ośmiu robaków (jak w starym dobrym WA), a nie z czterech. Po drugie, powinny istnieć treningi na medale i medale z misji (jak w starym dobrym WA), żeby zwiększyć replayability value - diably wiedzą, jak to się tłumaczy na polski, w każdym razie chodzi o to, żeby było więcej ochoty na wrócenie do czegoś, co już się przeszło. Po trzecie, misje powinny czasem być urozmaicone (jak w starym dobrym WA) zamiast polegać albo na rozwaleniu wszystkich, albo na dotarciu do jakiegoś punktu. Po czwarte, powinien istnieć tryb 800x600 (jak w starym dobrym WA), bo teraz po 640x480 jest od razu 1280x768 czy jakoś tak. Jedno pikseloza, a drugie się przycina, i weź się pan zdecyduj. Po piąte, po szóste i po jedenaste; koniec końców konserwatysta we mnie uśmiechnął się dopiero wtedy, kiedy odkryłem, że misje dodatkowe, możliwe do odblokowania, rozgrywają się na... planszach ze starego dobrego WA. :D

A przecież gra w gruncie rzeczy jest świetna - może trochę za prosta dla wyjadaczy Wormsów, ale nie mogła zostać zrobiona tak trudna, jak Armageddon, bo inaczej nie przyjęłaby się na rynku, którego uczestnikami są przecież i nowi gracze. Ten konserwatysta we mnie zaczyna mnie czasami irytować. Świat idzie do przodu, a przecież teoria względności mówi, że jeśli my względem ziemi stoimy nieruchomo, a jakiś obiekt się porusza do przodu, to względem niego my się cofamy. Stąd i słynne "kto stoi w miejscu, ten się cofa".

Swoją drogą, ciekawe, że z punktu widzenia kinematyki taka interpretacja tego powiedzenia wymaga, żebyśmy poruszali się szybciej od świata (bo gdybyśmy szli do przodu, ale wolniej, to nadal względem niego cofalibyśmy się; gdybyśmy zaś biegli z tą samą prędkością, co świat, to względem niego stalibyśmy w miejscu, a stagnacji też nikt nie lubi). Z kolei jeśli poruszamy się szybciej od świata i dopiero wtedy nie stoimy w miejscu, to przecież cały świat - który z definicji nie stoi w miejscu - też musiałby poruszać się szybciej od nas, inaczej względem nas cofałby się albo stał nieruchomo. I tak byśmy się nawzajem napędzali, my i świat. To ciekawe zobrazowanie szaleństwa cywilizacji, no nie?

I na koniec nieco inny akcent. Znalazłem dzisiaj przypadkiem na gronie forum pod nazwą "Samobójstwo", a w nim różne tematy, głównie różnego typu ogłoszenia, że idę się zabić, albo pytania, jak najszybciej zabić się tak, żeby nie bolało. Niekiedy bezrefleksyjne podejście pewnych użytkowników zarówno do cudzej psychiki, jak i samej śmierci, poważnie mną wstrząsnęło. Z przerażeniem obserwowałem też relatywizowanie kwestii moralności samobójstwa i przynależności życia jednostki (teoretycznie życie jest twoje, ale czy wierzysz w Boga, czy nie, i tak wychodzi, że nie jest: jeśli wierzysz - stworzył cię Bóg, jeśli nie wierzysz - życie dali ci rodzice, a ja jeszcze nie słyszałem o uzyskiwaniu własności życia poprzez wieloletnie zasiedzenie). Jeszcze kiedy człowiek pomyśli, że patrzy na te pseudonimy, avatary i wypowiedzi osób, które być może istnieją już tylko w formie konta na gronie, to naprawdę daje to do myślenia. Ludzie, nie zabijajta się, przecież z każdej sytuacji są co najmniej dwa wyjścia (słowami Angouleme z "Wiedźmina": zawsze trzeba albo się wysrać, albo zwolnić wychodek) - a samobójstwo jest tylko jednym z tych co najmniej dwóch wyjść.


PS. Przed kilkoma chwilami usiadłem znowu do pewnego zadania z granic ciągów, nad którym bezskutecznie męczyłem się przez piątek i sobotę i niczego nie wymyśliłem - po czym znalazłem rozwiązanie. Hej, bracia Mateusza, którzy nie wiecie i nie będziecie robić! (Patrz notka pt. "Mylenie pojęć"). Zaprawdę, powiadam wam, obczajcie, że nie ma "nie wiem".

21 stycznia 2011

Oby tak dalej, towarzyszu Matejkowski

Po kilku otrzymanych ocenach mój indeks, w każdym razie na ten semestr, nie wygląda jeszcze wcale najgorzej. Mam dwie czwórki z plusem i cztery piątki, więc kto wie, może będę miał dodatkową motywację do uczenia się tej cholernej historii USA, żeby wyraz szeregu tworzącego ten ciąg ocen o wyrazie dążącym do 5 dążył do jakiejś ładnej wielokrotności pięciu. O piątce z jakiejkolwiek historii w moim wykonaniu możemy zapomnieć, ale też głupio by to wyglądało, gdyby taka dwója czy trója stała z tymi wszystkimi niegodnymi prawdziwego studenta ocenami.

Skoro już mowa o matematyce, niedawno zakupiłem sobie coś od nieco ponadlicealnej matematyki i idzie to jakoś powoli. Wprawdzie w odpowiedziach, wspólnie z Mateuszem, znaleźliśmy już trzy błędy na jednej stronie (a jest to wydanie DWUDZIESTE DZIEWIĄTE, więc można by pomyśleć, że zdążyli już to poprawić), ale ostatecznie taki mały błąd raz na jakiś czas też ładnie sprawdza czujność ucznia. Czasem stosuję tę metodę i w uczeniu, ale rzadko i tylko przy rzeczach prostych, bo to chyba niekoszerne. Nie można, myślę, z tym przesadzać, inaczej uczeń wpadnie w paranoję i będzie za każdym razem doszukiwał się w moim stwierdzeniu jakichś ukrytych pułapek zamiast skupiać się na ideji, jaką niesie ze sobą dany temat.

No cóż, here endeth the entry. Jak to powiedziałem ostatnio Kubie: "Nie mam czasu na gry, muszę skończyć Lionhearta". Nie mam ostatnio czasu na zadania z matmy, muszę spać. A spanie kończy się, oczywiście, robieniem zadań, albo oglądaniem "Świata według Kiepskich" na ipli, co ostatnio robię dość intensywnie. Debilny czy nie, ten serial naprawdę momentami daje kopa w mózg i każe przez moment się zastanowić, a to w serialoróbstwie rzadki przypadek.


PS. Wiem, jak się pisze "idea". Ale dla mnie to jest "ideja", bo śmiesznie brzmi.

18 stycznia 2011

Mylenie pojęć

Panie, ile mnie tu nie było. Można by stwierdzić, że skoro nie piszę, znaczy nie patrzę i nie widzę i nie myślę. To drugie nawet się zgadza, ale głównie z powodu okularów, które coraz mniej odpowiadają mojej obecnej wadzie wzroku, której to pierwsza pochodna ma zdecydowanie dodatnie wartości. Znaczy się ślepnę coraz bardziej.

Istnieją też dobre wiadomości. Niemiecki ostatnio miewam tak często, że aż nie nadążam z nieuczeniem się tych wszystkich nowości nie tak do końca dla mnie nowych. Właśnie napisałem test końcowy i spodziewam się, że go zaliczę. Z filozofii dostałem 4+, co mnie zaskoczyło - to znaczy wiedziałem, że ani nie będzie piątki, ani nie zawalę, ale spodziewałem się raczej czegoś w granicach od 3+ do 4. Miła niespodzianka. Zdrowie mi dopisuje, tylko nie potrafię już pić herbaty z czterech torebek na litr wody - ale może to i lepiej, dzięki temu oszczędzę kilka torebek.

Ludzie, nie mieszajmy pojęć. W matematyce to szczególnie ważne, ale poza nią także. Pojęcia usprawiedliwienia i wyjaśnienia, na przykład, to dwie dość odmienne rzeczy. Jeślibyście kiedyś mieli ze mną korepetycje z matmy (Anetka, na przykład, może pominąć kilka następnych zdań), dowiedzielibyście się, że nie ma co w ich trakcie mówić "Nie wiem", bo odpowiedzią będzie zawsze "Nie ma - nie wiem" i dalsze drążenie tematu. To taki skrót myślowy: nie chodzi o to, że jestem jakimś tam natywistą twierdzącym, że człowiek wszystko już wie i musi tylko sobie przypomnieć, nie uważam też, że ludzie powinni wszystko łapać od razu i nie ma "nie wiem". Chodzi mi o to, że "nie wiem" jest jedynie wyjaśnieniem tego, że nie umiemy czegoś rozwiązać czy dostrzec pewnego związku, natomiast w dużej liczbie przypadków zdarza się, że osoba wypowiadająca to stwierdzenie traktuje to też jako usprawiedliwienie i zwolnienie od wszelkiego dążenia do wiedzenia. Krótko mówiąc - nie wiem, bo nie wiem, więc mi powiedz i zrób to za mnie. A takiego, dziadu leniwy! Ja jestem od podawania podstawy teoretycznej, jeśli zaś są dalsze problemy - a to się przecież zdarza, wszak nie jestem cudownym pedagogiem - mogę co najwyżej dawać mniej lub bardziej nakierowujące podpowiedzi. Jeśli okaże się, że jestem już zmuszony podać komuś prawidłową odpowiedź, to uznaję to za osobistą pedagogiczną porażkę. A nie zdarza się to zbyt często.

Każdy ma w końcu neuronki i wcześniej czy później jest w stanie zrozumieć każde powiązanie występujące w prostej bądź co bądź matematyce do poziomu liceum włącznie. Nie rozumiałem do niedawna indukcji matematycznej i wobec tego nie zajmowałem się nią, ale w końcu stwierdziłem, że dość tego. I myślę, że teraz mógłbym nawet jej uczyć. Tak, bracia Mateusza, to o was między innymi ta notka - w zadaniach z Kangura można jak najbardziej "nie wiedzieć", ale nie można "nie wiedzieć, zatem nie robić".