No i tyle, jeśli chodzi o wyjazd do Szczawnicy. Świąteczna dieta złożona z mnóstwa słodyczy i karpia zrobiła swoje: z rozstrojem żołądka wylądowałem wczoraj w szpitalu, trzymali mnie tam całą noc na kroplówce i co tam jeszcze. Do tego jakieś podłapane od taty wredne choróbsko, korzystając z okazji, że byłem osłabiony, też mnie dopadło. Z taką kombinacją nie dam rady nigdzie się ruszyć, zwłaszcza, że mam przepisany antybiotyk, a wszechobecna panika sięgnęła nawet myślenia, że mogę mieć wrzody żołądka. Osobiście w to wątpię, tylko że nie mogę wyjść z domu ze względu na tę chorobę i antybiotyk. W ogóle już jestem do kasacji.
Diably nadaly. Chyba jedyną dobrą stroną tego wszystkiego jest fakt, że zaoszczędziłem sporo pieniędzy - może uda mi się za nie pojechać na narty jeszcze w ferie w lutym (zakładając, że jeszcze będzie śnieg), a jak nie, cóż, no to zawsze je będę miał.
Wszystkiego mi się odechciewa, jak się dowiedziałem, jak łatwo załatwić mnie na dobre. Po cholerę się starać, robić jakiekolwiek plany, jeśli byle dziadostwo może mnie zwalić z nóg na dobre i na co najmniej pięć dni zamknąć w domu?
Bo w miażdżącej większości przypadków tego jednak nie robi. Nie zadręczać immunologii karpiem w czekoladzie, to się pewnie nie powtórzy. :)
OdpowiedzUsuń