No tak, nie ma mnie w Szczawnicy, czyli nie ma żadnego sylwestrowego szaleństwa. I nie będzie. Będę siedział w domu, dokładnie w tym miejscu albo na łóżku z książką i trzymał na kolanach tyle psów, ile się zmieści, uspokajając je, kiedy zaczną napieprzać fajerwerki. Najszampańskszy Sylwester, że tak sobie pozwolę na nieogolizm.
Sylwester dwa lata temu w Szczawnicy był jednym z moich bardziej udanych tego typu przedsięwzięć. I chyba jedynym stricte klasycznym. Nie licząc tego, pamiętam różne inne opcje: raz byliśmy z Karolem u mnie w domu i graliśmy w pingponga na stole w kuchni, wcześniej (DUŻO wcześniej) jeździłem nieraz do taty i grałem z moimi przyszywanymi siostrami w siatkówkę balonem przez siatkę z serpentyny. Sam też nieraz już byłem - istniały czasy, że rodzice wyjeżdżali na zabawę, a ja zostawałem z psami, żeby nie zwariowały od sztucznych ogni. I wcale nie narzekałem z tego powodu. Teraz też nie narzekam - a jeśli sprawiałem wrażenie, że to czynię, wybaczcie.
Napisałem w którejś z poprzednich notek, że jeśli się na kogoś wkurzam, to nie odpuszczam - więc i teraz nie odpuszczam. Taki urok Matejkowskiego. O, chwila, wpadam w konwencję "napisz coś, czego nikt nie zrozumie, ale będzie brzmiało poważnie, to będzie intrygująco". Wybaczta, już się wycofuję. Cóż, wcale nie cieszy mnie nowy rok (z reguły cieszy mnie tylko Nowy Rok - a teraz akurat wypada sobota) - bo i z czego tu się cieszyć? Chyba z tego, że udało mi się go dożyć pomimo tych wszystkich problemów. Postanowień nowojorskich nie czynię - chyba takie, żeby nie czynić durnych postanowień noworocznych, bo to aż rok trzeba trzymać. Ja jestem zwolennikiem zasady "z dnia na dzień", więc raczej czyniłbym postanowienia Noworoczne...
No tak. Zbliża się magiczna północ, więc idę odfajkować toast szampanem, po czym wracam czytać jakieś coś z psami. Arrivederci w nowym roku.
PS. "Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku" to nie są miłe życzenia, bo Nowy Rok to tylko nazwa jednodniowego święta. Chcesz komuś życzyć na cały rok, to życz małą literą.
PPS. "Do siego roku" pisze się rozdzielnie. "Dosiego" wymyśliła firma proszku "Dosia" - to było tak doskonałe zagranie reklamowe, że przestało mi się podobać dopiero wtedy, kiedy zobaczyłem, ilu ludzi robi ten błąd przez tę reklamę.
Autoreklama
OSTATNIO W "MAJSTERSZTYKACH KROTOFILNYCH"
Czapter nayn-ęd-ferty: "Rzecz o Hitlerze, śmieciach i obrączkowaniu"
31 grudnia 2010
30 grudnia 2010
Matejkowski-dieta-cud
Ach, te proste przyjemności rozkminiania, co by tu zjeść. No cóż. Mnie to wcale nie sprawia przyjemności: muszę szukać po całym cholernym Internecie, czego dokładnie nie wolno mi jeść, jeśli mam ochotę jeszcze chwilę pożyć, a tak się składa, że mam. Diably nadaly dietę lekkostrawną - lodówka po świętach wypełniona jest produktami składającymi się na jej dokładne przeciwieństwo, więc od dwóch dni żywię się głównie czerstwą bułką z masłem i biszkoptami z herbatą. Ta herbata byłaby mi w tym ukojeniem, ale niestety, jest słodzona - obrzydlistwo, nie potrafię już wsypać nawet jednej łyżeczki cukru, żeby nie stwierdzić, że herbata jest paskudna, bez cukru zaś pić nie mogę, bo to niewskazane. Aż się odechciewa pić herbaty.
Przy okazji znalazłem pewne ciekawe pytanie - powaliła mnie ścisłość (aż za dobra) logiki tej szesnastolatki (cytuję, jak stoi):
Na etykiecie jest napisane,że [kostka rosołowa] ma 7 kcal na 100 ml . Czyli jak rozpuszczę całą ( dosc duża ) w misce o pojemnosci około 400 ml to będzie 28 kcal,tak ?
Gdyby tylko rzeczy działały w ten sposób... Pomyślcie sobie: torebka herbaty, która daje taką samą moc niezależnie od tego, w jak wielkim kubku się ją przygotowuje! Lub odwrotnie: podręcznik do historii zawierający kilka akapitów, z którego można by nauczyć się całej historii świata. Wcale nie podważam logiki tej dziewczyny, jest bardzo ścisła i ma sens. Iście matematyczne podejście, podziwiam. Na przykład: z tego, co ona pisze, wynika, że im rosół jest rzadszy, tym bardziej kaloryczny (7 kcal na 100 ml a 28 kcal na 400 ml; a cały czas rozpuszczana jest jedna i ta sama kostka rosołowa) - nie śmiać się! To logiczne! W końcu im więcej wody, tym bardziej się człowiek rozdyma...
Przy odrobinie szczęścia zjem trochę zupy pomidorowej i odzyskam nieco sił. Pora już wyjść z domu; potrafię siedzieć na zadku całymi dniami, ale kiedy ktoś mi KAŻE nie wychodzić, zaczyna mnie to denerwować. Muszę zanieść do szpitala pewne brakujące dokumenty, a poza tym postanowiłem pojechać do księgarni i kupić sobie jakiś podręcznik do analizy matematycznej. Pora zacząć wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.
Przy okazji znalazłem pewne ciekawe pytanie - powaliła mnie ścisłość (aż za dobra) logiki tej szesnastolatki (cytuję, jak stoi):
Na etykiecie jest napisane,że [kostka rosołowa] ma 7 kcal na 100 ml . Czyli jak rozpuszczę całą ( dosc duża ) w misce o pojemnosci około 400 ml to będzie 28 kcal,tak ?
Gdyby tylko rzeczy działały w ten sposób... Pomyślcie sobie: torebka herbaty, która daje taką samą moc niezależnie od tego, w jak wielkim kubku się ją przygotowuje! Lub odwrotnie: podręcznik do historii zawierający kilka akapitów, z którego można by nauczyć się całej historii świata. Wcale nie podważam logiki tej dziewczyny, jest bardzo ścisła i ma sens. Iście matematyczne podejście, podziwiam. Na przykład: z tego, co ona pisze, wynika, że im rosół jest rzadszy, tym bardziej kaloryczny (7 kcal na 100 ml a 28 kcal na 400 ml; a cały czas rozpuszczana jest jedna i ta sama kostka rosołowa) - nie śmiać się! To logiczne! W końcu im więcej wody, tym bardziej się człowiek rozdyma...
Przy odrobinie szczęścia zjem trochę zupy pomidorowej i odzyskam nieco sił. Pora już wyjść z domu; potrafię siedzieć na zadku całymi dniami, ale kiedy ktoś mi KAŻE nie wychodzić, zaczyna mnie to denerwować. Muszę zanieść do szpitala pewne brakujące dokumenty, a poza tym postanowiłem pojechać do księgarni i kupić sobie jakiś podręcznik do analizy matematycznej. Pora zacząć wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.
29 grudnia 2010
Stany odmiennej świadomości
Zmęczenie, skrajne stany emocjonalne czy fizyczne czynią z człowieka ciekawą konstrukcję psychologiczną. Chciałoby się powiedzieć, że ma się wtedy odmienne stany świadomości, choć to pojęcie jest, rzecz jasna, zarezerwowane dla haju, hipnozy czy innych specjalnych typów postrzegania świata w "niezwykły" sposób. Przekonałem się o tym nieraz, analizując wspomnienia z którejś nieprzespanej nocy albo z czasu, gdy byłem w jakimś skrajnym stanie. Mówi się czasem, że "teraz wydaje mi się, że to wszystko był sen", to znaczy - zdaje się, że to nigdy się nie zdarzyło. Nie jestem jednak pewien, czy to właściwe określenie; sen ma to do siebie, że potrafi być nieraz bardzo realistyczny i pamiętamy go w najdrobniejszych szczegółach po przebudzeniu.
Najprostszym przykładem tego, co ja uznaję za taki pomniejszy "stan odmiennej świadomości" jest próba wyobrażenia sobie uczucia głodu, gdy jest się najedzonym lub odwrotnie. Wiemy, jakie objawy towarzyszą każdemu z tych bądź co bądź prostych odczuć, ale nie jesteśmy w stanie ich sobie pomyśleć. Podobnie zresztą z uczuciem zmęczenia i wypoczęcia. Być może jest to kwestia tego, że są to czysto fizyczne odczucia i nigdy nie występuje w nich żaden akt świadomości.
Najlepiej zdałem sobie z tego sprawę dzisiaj, gdy próbowałem przypomnieć sobie, co działo się jeszcze wczoraj w nocy w szpitalu. Pamiętam, że byłem tak słaby, że ledwo szedłem i cokolwiek widziałem. Pamiętam też, że na niezbyt wygodnym szpitalnym łóżku bolał mnie kręgosłup, a nie miałem za wielkich możliwości rozruszania się ze względu na kroplówkę, której nie mogłem zerwać (a i tak raz mi się udało). Pamiętam jeszcze trochę niemiłych rzeczy, których nie będę tu przytaczał; w tej chwili jednak to są dla mnie obrazy całkowicie neutralne i wolne od tych nieprzyjemnych odczuć, jak gdyby jednocześnie z perspektywy mojej własnej i innej, dobrze się czującej osoby.
Rzeczywiście, kiedy ze wspomnień usunie się warstwę odczuć czysto cielesnych, dostaje się coś, co jest nałożeniem aktualnego nastroju na zestaw aktów świadomości "popełnionych" w danym momencie. Zauważyłem jednak, że bez większego problemu jestem w stanie wyobrazić sobie - nie mówię: przeżyć ponownie, tylko wyobrazić sobie - przebyte kiedyś uczucia tzw. wyższe (w rozumieniu: również pozafizyczne) - miłość, nienawiść, gniew, zadowolenie, rozpacz. Jedyne, co jest potrzebne, to świadomość czynnika, który kiedyś spowodował takie uczucie (lub wyobrażenie sobie czynnika, który mógłby je spowodować).
Cóż, Ameryki nie odkryłem, zapewne: jasne, że świadomość uczestnicząca w tworzeniu takich konstruktów uczuć będzie umiała odtworzyć uczucia mające coś wspólnego ze świadomością, ale nie poradzi sobie z czymś, co ma wymiar czysto fizyczny, typu bodziec-odpowiedź: np. głód jako reakcja na niski poziom glukozy albo osłabienie organizmu wynikające z problemów różnego typu. Może i nie jest to wielkie odkrycie na magisterkę z psychologii, ale analiza tego pozwala mi jeszcze trochę uporządkować mój obraz świata. Matematyka we wszystkim!
Najprostszym przykładem tego, co ja uznaję za taki pomniejszy "stan odmiennej świadomości" jest próba wyobrażenia sobie uczucia głodu, gdy jest się najedzonym lub odwrotnie. Wiemy, jakie objawy towarzyszą każdemu z tych bądź co bądź prostych odczuć, ale nie jesteśmy w stanie ich sobie pomyśleć. Podobnie zresztą z uczuciem zmęczenia i wypoczęcia. Być może jest to kwestia tego, że są to czysto fizyczne odczucia i nigdy nie występuje w nich żaden akt świadomości.
Najlepiej zdałem sobie z tego sprawę dzisiaj, gdy próbowałem przypomnieć sobie, co działo się jeszcze wczoraj w nocy w szpitalu. Pamiętam, że byłem tak słaby, że ledwo szedłem i cokolwiek widziałem. Pamiętam też, że na niezbyt wygodnym szpitalnym łóżku bolał mnie kręgosłup, a nie miałem za wielkich możliwości rozruszania się ze względu na kroplówkę, której nie mogłem zerwać (a i tak raz mi się udało). Pamiętam jeszcze trochę niemiłych rzeczy, których nie będę tu przytaczał; w tej chwili jednak to są dla mnie obrazy całkowicie neutralne i wolne od tych nieprzyjemnych odczuć, jak gdyby jednocześnie z perspektywy mojej własnej i innej, dobrze się czującej osoby.
Rzeczywiście, kiedy ze wspomnień usunie się warstwę odczuć czysto cielesnych, dostaje się coś, co jest nałożeniem aktualnego nastroju na zestaw aktów świadomości "popełnionych" w danym momencie. Zauważyłem jednak, że bez większego problemu jestem w stanie wyobrazić sobie - nie mówię: przeżyć ponownie, tylko wyobrazić sobie - przebyte kiedyś uczucia tzw. wyższe (w rozumieniu: również pozafizyczne) - miłość, nienawiść, gniew, zadowolenie, rozpacz. Jedyne, co jest potrzebne, to świadomość czynnika, który kiedyś spowodował takie uczucie (lub wyobrażenie sobie czynnika, który mógłby je spowodować).
Cóż, Ameryki nie odkryłem, zapewne: jasne, że świadomość uczestnicząca w tworzeniu takich konstruktów uczuć będzie umiała odtworzyć uczucia mające coś wspólnego ze świadomością, ale nie poradzi sobie z czymś, co ma wymiar czysto fizyczny, typu bodziec-odpowiedź: np. głód jako reakcja na niski poziom glukozy albo osłabienie organizmu wynikające z problemów różnego typu. Może i nie jest to wielkie odkrycie na magisterkę z psychologii, ale analiza tego pozwala mi jeszcze trochę uporządkować mój obraz świata. Matematyka we wszystkim!
27 grudnia 2010
Matejkowski do kasacji
No i tyle, jeśli chodzi o wyjazd do Szczawnicy. Świąteczna dieta złożona z mnóstwa słodyczy i karpia zrobiła swoje: z rozstrojem żołądka wylądowałem wczoraj w szpitalu, trzymali mnie tam całą noc na kroplówce i co tam jeszcze. Do tego jakieś podłapane od taty wredne choróbsko, korzystając z okazji, że byłem osłabiony, też mnie dopadło. Z taką kombinacją nie dam rady nigdzie się ruszyć, zwłaszcza, że mam przepisany antybiotyk, a wszechobecna panika sięgnęła nawet myślenia, że mogę mieć wrzody żołądka. Osobiście w to wątpię, tylko że nie mogę wyjść z domu ze względu na tę chorobę i antybiotyk. W ogóle już jestem do kasacji.
Diably nadaly. Chyba jedyną dobrą stroną tego wszystkiego jest fakt, że zaoszczędziłem sporo pieniędzy - może uda mi się za nie pojechać na narty jeszcze w ferie w lutym (zakładając, że jeszcze będzie śnieg), a jak nie, cóż, no to zawsze je będę miał.
Wszystkiego mi się odechciewa, jak się dowiedziałem, jak łatwo załatwić mnie na dobre. Po cholerę się starać, robić jakiekolwiek plany, jeśli byle dziadostwo może mnie zwalić z nóg na dobre i na co najmniej pięć dni zamknąć w domu?
Diably nadaly. Chyba jedyną dobrą stroną tego wszystkiego jest fakt, że zaoszczędziłem sporo pieniędzy - może uda mi się za nie pojechać na narty jeszcze w ferie w lutym (zakładając, że jeszcze będzie śnieg), a jak nie, cóż, no to zawsze je będę miał.
Wszystkiego mi się odechciewa, jak się dowiedziałem, jak łatwo załatwić mnie na dobre. Po cholerę się starać, robić jakiekolwiek plany, jeśli byle dziadostwo może mnie zwalić z nóg na dobre i na co najmniej pięć dni zamknąć w domu?
24 grudnia 2010
Cholernie długa wigilijna notka
Święta w tym roku zakradły się do mnie niespodziewanie od tyłu i zadały mi cios w plecy, można powiedzieć, że z modyfikatorem obrażeń x5. Okazało się, że moje hedonistyczne podejście do herbaty (tzn. że ilość możliwej do wypicia herbaty mieści się w przedziale od zera do nieskończoności) powoduje, że mam coraz mniej pieniędzy, które należałoby przeznaczyć na wyjazd do Szczawnicy. Jednocześnie przy tym przyzwoicie byłoby dać niektórym ludziom jakieś prezenty. Pół biedy, jeśli mogę to skombinować z rzeczy, które mam - jeśli nie, egoizm staje w sprzeczności z przyzwoitością. Staram się nie być nadmiernie nieprzyzwoity, ale staram się też, żeby nie było to zbytnim kosztem mojej osoby. Jak to powiedział Zoltan Chivay z "Wiedźmina": Wiem, że wszystkim wyświadczyć dobra nie zdołam. Gdybym próbował być dobry dla wszystkich (...), byłaby to kropelka pitnej wody w słonym morzu (...). Postanowiłem zatem czynić dobro konkretne, takie, które nie idzie na marne. Jestem dobry dla siebie i dla mego bezpośredniego otoczenia.
Święta to w pewnym sensie denerwujący okres. Nie chodzi tu tylko o porządki, których czasem nie lubię, ale jednak nieraz robię z własnej woli. Kupowanie prezentów i wydawanie na nie pieniędzy też nie jest problemem, bo jaka przy tym radość - zwłaszcza jak się potem pomyśli, że samemu też się coś dostanie i to w dodatku (z reguły) jeszcze nie wiadomo, co. Fakt, że święta są już od połowy listopada - w każdym razie w telewizji - też da się przeżyć, w końcu człowiek się na to uodparnia, a potem wigilijny i świąteczny czar, magia czy co tam jeszcze, i tak działają. Nie, święta denerwują mnie z powodu dwóch skrajnych postaw, z jakimi mam do czynienia: albo świątecznej świętości, albo świątecznej "normalności". Obie wiążą się ze sztucznością, która mnie obrzydza, odrzuca i sprawia, że nagle zaczynam bardzo doceniać świeże powietrze. Świąteczna świętość to postawa nagłego bycia bardzo miłym dla wszystkich dookoła. Jeśli nie ma to poparcia od wewnątrz, od razu słychać to w przesłodzonym tonie głosu i chce się uciekać. Świąteczna "normalność" z kolei to postawa kompletnego olania faktu, że Boże Narodzenie jest świętem radości i brak zmiany stosunku do kogokolwiek. Czyli dalej wrzeszczymy na członków rodziny, ale przy tym stawiamy choinkę, pakujemy pod nią kolejne czekolady i pary skarpet, z uśmiechem dzielimy się opłatkiem i słodzimy przez telefon życzenia jakimś dziesiątym wodom po kisielu. To znaczy, że traktujemy święta sztucznie - jako coś do odbębnienia. Przegięcie w drugą stronę, więc też źle. Co jest według mnie dobrym rozwiązaniem? Moja postawa świąteczna polega na zwiększonej cierpliwości i (w miarę możliwości) pogodzie ducha wobec wszystkich i wszystkiego. Dla mnie stwierdzenie "Wesołych Świąt" nie oznacza, że mamy zachowywać się, jakbyśmy nawdychali się mieszanki eteru i podtlenku azotu, tylko właśnie odzyskać pogodę ducha, wewnętrzną równowagę. I żeby trudniej było nas z niej wytrącić. Jest powód - w końcu Szef przyszedł na ziemię, żeby wyrównać nasze rachunki!
Skoro już o tym mowa, na święta denerwuje mnie jeszcze wysyłanie SMS-ów z życzeniami i życzenia na GG. Po pierwsze, tekst elektroniczny traci resztki pozorów indywidualności, jakie posiada w stanie szczątkowym kartka świąteczna - bo kartka świąteczna przynajmniej zawiera charakter pisma autora, a do tego jest obiektem materialnym. To jak różnica między książką papierową a e-bookiem. Najlepsze są życzenia w cztery oczy, a jeśli nie można ich złożyć osobiście - to warto chociaż zadzwonić i dać komuś usłyszeć nasz głos. Po drugie, często zdarza się, że nawet nie chce nam się już wbijać w schematy życzeń, a zamiast tego wysyłamy gotowce lub wierszyki (wierszykom śmierć!), co nie jest możliwe w przypadku życzeń złożonych osobiście - można wprawdzie zapamiętać i wypowiadać formułkę, ale wyrecytowanie jakiegoś dziadostwa na odwal się w cztery oczy z kimkolwiek wykracza jednak poza poziom nieprzyzwoitości osiągalny dla przeciętnego obywatela. Nie zrozumcie mnie źle; nie mam osobiście zbyt wiele przeciwko medium, jakim jest tekst elektroniczny - to właśnie kartka świąteczna naszych czasów - ale coś za coś: jeśli świadomie rezygnujemy z indywidualności, która z natury rzeczy znajdowałaby się w życzeniach złożonych osobiście lub przez telefon, to musimy to wynagrodzić wstukiwaniem na ekran "komury" życzeń faktycznie od serca. Inaczej sztuczność, panie, gęba na całego!
Dlatego teraz, kiedy przekazuję za pośrednictwem tego dziennika życzenia dla jego czytelników - ilu by ich nie było - zrobię to właśnie indywidualnie, w myśl mojej własnej filozofii. Kolejność dowolna. Każdy niech znajdzie siebie.
Piotrkowi "isłowi"z klatki obok: Żebyś odnalazł radość życia, którą ostatnio ciągle gubisz. Żebyś był w stanie zmotywować dzieciaki, które uczysz, nie do nauki, ale do CHĘCI nauki; reszta przyjdzie sama.
Markowi z klatki obok: Żebyś odnalazł niezależność, przestał bać się siatkówki i w ogóle częściej zniżał się do mojego poziomu, czyli schodził z trzeciego na parter.
Łukaszowi: Żebyś odnalazł w końcu równowagę. Równie dobrze mógłbym sobie tego życzyć sobie - nawet imię się zgadza, więc może tak: żebyśmy odnaleźli w końcu równowagę.
Agacie Z.-wkrótce-L.: Próby, które przechodzimy, kształtują nas i tak dalej. Żebyś znalazła w swoich próbach jakiś element motywujący, a w Adrianie - tym więcej uroku. ;)
Lipskiemu: Powrotu do nas w zdrowiu i pogodzie ducha.
Ignaczakowi: Żeby tym razem wyszło z budowlanką i żebyś kiedyś kupił sobie to Tango.
Oli Ignaczak: Żeby Ci się spodobały studia ścisłe i żebyś miała wiele przyjemności z faktu, że weszłaś już w dorosłe życie jako kobieta. (No, może rok za późno to mówię).
Topkowi: Niech Ci MEL lekkim będzie, a Ada niech nie będzie jak tłumaczenie: albo wierna, albo piękna - niech będzie taka sama cały czas i obyście coś osiągnęli, próbując się nawzajem zrozumieć.
Kowalowi: Żebyś się ogarnął, ale przy tym dalej wymiatał na gitarze i piecyku.
Krzysztofowi: Niech żaden dach i żaden język programowania Ci się nie oprze.
Małej: Żebyś dalej była taka miła i fajna, żeby Twoje studia oprócz kupy roboty przyniosły Ci też dużo życia intelektualnego i społecznego oraz żeby babcia Aga była najlepszą kucharką w tej części Drogi Mlecznej.
Ewie: Żebyś dalej prowadziła tak bogate życie, jak dotąd, nie rozdwajając się przy tym. Nie chcemy stracić z Ciebie ani kawałka.
Ani Skoczek: Żadnej więcej histologii. Informatyce śmierć i całkom. (I mówię to wbrew sobie!).
Mateuszowi: Żebyś nadal rozwijał się w każdą stronę i miał trochę radochy z tych studiów, a przy tym wiele satysfakcji z posiadania rodzeństwa, które, jak wiesz, w ostatecznym rachunku przyniesie ci więcej pożytku niż szkody. Może na razie jest na minus, ale poczekaj trochę. :)
Tytusowi, bratu Mateusza: Żebyś niszczył każdego, kogo napotkasz, w pingponga. Kiedyś także mnie.
Jeremiaszowi, bratu Mateusza: Żebyś kiedyś polubił polski i przyrodę. Niekoniecznie od razu.
Michałowi, bratu Mateusza: Żebyś, jak już zostaniesz milionerem, nie zrobił się wredny od nadmiaru bogactwa.
Sarze, siostrze Mateusza: Żeby dobrze Ci poszła matura i żeby to poskutkowało wyjazdem na żagle w te wakacje.
Rebece, siostrze Mateusza: Żebyś rosła duża i zdrowa!
Rodzicom Mateusza: Żeby Państwo kochali się zawsze tak, jak teraz, i mieli z siebie równie wiele radości, co z tych licznych owoców Państwa miłości.
Skwarze: Żeby łowił dużo dusz do swojego DA i przy tym doskonalił własną, w tym próbując wzajemnie zrozumieć się z Anetką.
Anetce:
O thou that maketh me come o're any distress
Taste ye som of that Joy thyself, Anette
And be reflected like Lustre chrystalline
Or a Pond's Surface fair and clear in the Day
What ye bestow upon others, now let it be [5]
Bestow'd upon thee, thy kindness and thy Heat.
And should ye ever find thou art in a Maze
Of mixed Feelings, Doubt and Sorrow o'erwhelming
May ye find that many Friendlie to thee Souls
Mee among them, fail thee not in Need dire. [10]
Mrocznemu: Żebyś był mniej mroczny i brał przyjaźń taką, jaka jest, zamiast analizować ją ze wszystkich stron. "You may tear apart the baby's rattle and see what makes the noise inside, but there is a veil covering the unseen world which not the strongest man, nor even the united strength of all the strongest men that ever lived, could tear apart."
Kubie Neymanowi oraz Lenie (bo pasuje do obydwojga): Many happy returns! :D
Rimowi: Potężnych krytycznych aspiracji urywających głowę studentom przed Tobą. Żeby Slayer wydał nową płytę.
Wendy: Żeby droga do Szczecina była zawsze krótka jak świńska szczecina.
PS. Tak żeby było bardziej świątecznie: udekorowałem łańcuchem i bombkami mój sznurek do wieszania prania, żeby było tak bardziej w nastroju. Denerwowała mnie moja choinka instant, która była pakowana do worka razem ze wszystkimi ozdobami (czyli trzema bombkami i gwiazdką na topie, chciałem powiedzieć na szczycie), więc z niej zrezygnowałem i zamiast niej mam anielski łańcuch przyczepiony do sznurka z wiszącymi z niego bombkami.
PPS. Ja na Święta dostałem, a niech cię, wyrzynarkę elektryczną i wiertarkę udarową. Najbardziej przydatny prezent od czasów myszy bezprzewodowej. Oprócz tego właśnie dziś okazało się, że mój metalowy kubek to wcale nie został zwinięty przez żadnego sąsiada, tylko znaleziony przez wujka. Wujek zabrał go do domu, schował i o nim zapomniał - przypomniał sobie dzisiaj, kiedy przypadkiem wypłynął ten temat. Nigdy nie rozumiałem tego jego chowania, jakby mi chciał coś udowodnić, ale fakt, że kubek znalazł się dzisiaj, powoduje, że święta są jeszcze bardziej świąteczne. Wprawdzie i tak będę już korzystał z tego nowego, bo jest większy, ale odzyskałem też moją jedyną w swoim rodzaju radziecką łyżeczkę, którą zaraz sobie przyczepiłem. Dziękuję ci, święty Mikołaju. :D
Święta to w pewnym sensie denerwujący okres. Nie chodzi tu tylko o porządki, których czasem nie lubię, ale jednak nieraz robię z własnej woli. Kupowanie prezentów i wydawanie na nie pieniędzy też nie jest problemem, bo jaka przy tym radość - zwłaszcza jak się potem pomyśli, że samemu też się coś dostanie i to w dodatku (z reguły) jeszcze nie wiadomo, co. Fakt, że święta są już od połowy listopada - w każdym razie w telewizji - też da się przeżyć, w końcu człowiek się na to uodparnia, a potem wigilijny i świąteczny czar, magia czy co tam jeszcze, i tak działają. Nie, święta denerwują mnie z powodu dwóch skrajnych postaw, z jakimi mam do czynienia: albo świątecznej świętości, albo świątecznej "normalności". Obie wiążą się ze sztucznością, która mnie obrzydza, odrzuca i sprawia, że nagle zaczynam bardzo doceniać świeże powietrze. Świąteczna świętość to postawa nagłego bycia bardzo miłym dla wszystkich dookoła. Jeśli nie ma to poparcia od wewnątrz, od razu słychać to w przesłodzonym tonie głosu i chce się uciekać. Świąteczna "normalność" z kolei to postawa kompletnego olania faktu, że Boże Narodzenie jest świętem radości i brak zmiany stosunku do kogokolwiek. Czyli dalej wrzeszczymy na członków rodziny, ale przy tym stawiamy choinkę, pakujemy pod nią kolejne czekolady i pary skarpet, z uśmiechem dzielimy się opłatkiem i słodzimy przez telefon życzenia jakimś dziesiątym wodom po kisielu. To znaczy, że traktujemy święta sztucznie - jako coś do odbębnienia. Przegięcie w drugą stronę, więc też źle. Co jest według mnie dobrym rozwiązaniem? Moja postawa świąteczna polega na zwiększonej cierpliwości i (w miarę możliwości) pogodzie ducha wobec wszystkich i wszystkiego. Dla mnie stwierdzenie "Wesołych Świąt" nie oznacza, że mamy zachowywać się, jakbyśmy nawdychali się mieszanki eteru i podtlenku azotu, tylko właśnie odzyskać pogodę ducha, wewnętrzną równowagę. I żeby trudniej było nas z niej wytrącić. Jest powód - w końcu Szef przyszedł na ziemię, żeby wyrównać nasze rachunki!
Skoro już o tym mowa, na święta denerwuje mnie jeszcze wysyłanie SMS-ów z życzeniami i życzenia na GG. Po pierwsze, tekst elektroniczny traci resztki pozorów indywidualności, jakie posiada w stanie szczątkowym kartka świąteczna - bo kartka świąteczna przynajmniej zawiera charakter pisma autora, a do tego jest obiektem materialnym. To jak różnica między książką papierową a e-bookiem. Najlepsze są życzenia w cztery oczy, a jeśli nie można ich złożyć osobiście - to warto chociaż zadzwonić i dać komuś usłyszeć nasz głos. Po drugie, często zdarza się, że nawet nie chce nam się już wbijać w schematy życzeń, a zamiast tego wysyłamy gotowce lub wierszyki (wierszykom śmierć!), co nie jest możliwe w przypadku życzeń złożonych osobiście - można wprawdzie zapamiętać i wypowiadać formułkę, ale wyrecytowanie jakiegoś dziadostwa na odwal się w cztery oczy z kimkolwiek wykracza jednak poza poziom nieprzyzwoitości osiągalny dla przeciętnego obywatela. Nie zrozumcie mnie źle; nie mam osobiście zbyt wiele przeciwko medium, jakim jest tekst elektroniczny - to właśnie kartka świąteczna naszych czasów - ale coś za coś: jeśli świadomie rezygnujemy z indywidualności, która z natury rzeczy znajdowałaby się w życzeniach złożonych osobiście lub przez telefon, to musimy to wynagrodzić wstukiwaniem na ekran "komury" życzeń faktycznie od serca. Inaczej sztuczność, panie, gęba na całego!
Dlatego teraz, kiedy przekazuję za pośrednictwem tego dziennika życzenia dla jego czytelników - ilu by ich nie było - zrobię to właśnie indywidualnie, w myśl mojej własnej filozofii. Kolejność dowolna. Każdy niech znajdzie siebie.
Piotrkowi "isłowi"z klatki obok: Żebyś odnalazł radość życia, którą ostatnio ciągle gubisz. Żebyś był w stanie zmotywować dzieciaki, które uczysz, nie do nauki, ale do CHĘCI nauki; reszta przyjdzie sama.
Markowi z klatki obok: Żebyś odnalazł niezależność, przestał bać się siatkówki i w ogóle częściej zniżał się do mojego poziomu, czyli schodził z trzeciego na parter.
Łukaszowi: Żebyś odnalazł w końcu równowagę. Równie dobrze mógłbym sobie tego życzyć sobie - nawet imię się zgadza, więc może tak: żebyśmy odnaleźli w końcu równowagę.
Agacie Z.-wkrótce-L.: Próby, które przechodzimy, kształtują nas i tak dalej. Żebyś znalazła w swoich próbach jakiś element motywujący, a w Adrianie - tym więcej uroku. ;)
Lipskiemu: Powrotu do nas w zdrowiu i pogodzie ducha.
Ignaczakowi: Żeby tym razem wyszło z budowlanką i żebyś kiedyś kupił sobie to Tango.
Oli Ignaczak: Żeby Ci się spodobały studia ścisłe i żebyś miała wiele przyjemności z faktu, że weszłaś już w dorosłe życie jako kobieta. (No, może rok za późno to mówię).
Topkowi: Niech Ci MEL lekkim będzie, a Ada niech nie będzie jak tłumaczenie: albo wierna, albo piękna - niech będzie taka sama cały czas i obyście coś osiągnęli, próbując się nawzajem zrozumieć.
Kowalowi: Żebyś się ogarnął, ale przy tym dalej wymiatał na gitarze i piecyku.
Krzysztofowi: Niech żaden dach i żaden język programowania Ci się nie oprze.
Małej: Żebyś dalej była taka miła i fajna, żeby Twoje studia oprócz kupy roboty przyniosły Ci też dużo życia intelektualnego i społecznego oraz żeby babcia Aga była najlepszą kucharką w tej części Drogi Mlecznej.
Ewie: Żebyś dalej prowadziła tak bogate życie, jak dotąd, nie rozdwajając się przy tym. Nie chcemy stracić z Ciebie ani kawałka.
Ani Skoczek: Żadnej więcej histologii. Informatyce śmierć i całkom. (I mówię to wbrew sobie!).
Mateuszowi: Żebyś nadal rozwijał się w każdą stronę i miał trochę radochy z tych studiów, a przy tym wiele satysfakcji z posiadania rodzeństwa, które, jak wiesz, w ostatecznym rachunku przyniesie ci więcej pożytku niż szkody. Może na razie jest na minus, ale poczekaj trochę. :)
Tytusowi, bratu Mateusza: Żebyś niszczył każdego, kogo napotkasz, w pingponga. Kiedyś także mnie.
Jeremiaszowi, bratu Mateusza: Żebyś kiedyś polubił polski i przyrodę. Niekoniecznie od razu.
Michałowi, bratu Mateusza: Żebyś, jak już zostaniesz milionerem, nie zrobił się wredny od nadmiaru bogactwa.
Sarze, siostrze Mateusza: Żeby dobrze Ci poszła matura i żeby to poskutkowało wyjazdem na żagle w te wakacje.
Rebece, siostrze Mateusza: Żebyś rosła duża i zdrowa!
Rodzicom Mateusza: Żeby Państwo kochali się zawsze tak, jak teraz, i mieli z siebie równie wiele radości, co z tych licznych owoców Państwa miłości.
Skwarze: Żeby łowił dużo dusz do swojego DA i przy tym doskonalił własną, w tym próbując wzajemnie zrozumieć się z Anetką.
Anetce:
O thou that maketh me come o're any distress
Taste ye som of that Joy thyself, Anette
And be reflected like Lustre chrystalline
Or a Pond's Surface fair and clear in the Day
What ye bestow upon others, now let it be [5]
Bestow'd upon thee, thy kindness and thy Heat.
And should ye ever find thou art in a Maze
Of mixed Feelings, Doubt and Sorrow o'erwhelming
May ye find that many Friendlie to thee Souls
Mee among them, fail thee not in Need dire. [10]
Mrocznemu: Żebyś był mniej mroczny i brał przyjaźń taką, jaka jest, zamiast analizować ją ze wszystkich stron. "You may tear apart the baby's rattle and see what makes the noise inside, but there is a veil covering the unseen world which not the strongest man, nor even the united strength of all the strongest men that ever lived, could tear apart."
Kubie Neymanowi oraz Lenie (bo pasuje do obydwojga): Many happy returns! :D
Rimowi: Potężnych krytycznych aspiracji urywających głowę studentom przed Tobą. Żeby Slayer wydał nową płytę.
Wendy: Żeby droga do Szczecina była zawsze krótka jak świńska szczecina.
PS. Tak żeby było bardziej świątecznie: udekorowałem łańcuchem i bombkami mój sznurek do wieszania prania, żeby było tak bardziej w nastroju. Denerwowała mnie moja choinka instant, która była pakowana do worka razem ze wszystkimi ozdobami (czyli trzema bombkami i gwiazdką na topie, chciałem powiedzieć na szczycie), więc z niej zrezygnowałem i zamiast niej mam anielski łańcuch przyczepiony do sznurka z wiszącymi z niego bombkami.
PPS. Ja na Święta dostałem, a niech cię, wyrzynarkę elektryczną i wiertarkę udarową. Najbardziej przydatny prezent od czasów myszy bezprzewodowej. Oprócz tego właśnie dziś okazało się, że mój metalowy kubek to wcale nie został zwinięty przez żadnego sąsiada, tylko znaleziony przez wujka. Wujek zabrał go do domu, schował i o nim zapomniał - przypomniał sobie dzisiaj, kiedy przypadkiem wypłynął ten temat. Nigdy nie rozumiałem tego jego chowania, jakby mi chciał coś udowodnić, ale fakt, że kubek znalazł się dzisiaj, powoduje, że święta są jeszcze bardziej świąteczne. Wprawdzie i tak będę już korzystał z tego nowego, bo jest większy, ale odzyskałem też moją jedyną w swoim rodzaju radziecką łyżeczkę, którą zaraz sobie przyczepiłem. Dziękuję ci, święty Mikołaju. :D
20 grudnia 2010
Zdeprawowany, nieśpiący lingwista
Już po krzyku, czyli po zaliczeniu z filozofii. Teraz, zamiast otwierać usta do krzyku, po którym już jest, w kółko otwieram je w celu ziewnięcia, jako że zero godzin snu nocy z sobotę na niedzielę i cztery z niedzieli na poniedziałek to dużo za mało. To było dobre w liceum, kiedy i tak musiałem wstać na ósmą niezależnie o tego, jak bardzo chciało mi się spać. Teraz, kiedy moje zajęcia zaczynają się najwcześniej o 9:45, rozleniwiłem się jak cholera i nagle mojemu durnemu organizmowi zaczęło zależeć na tych wszystkich godzinach snu.
Wygląda na to, że przeżyję i dostanę coś ponaddwójkowego, bo te pięć pytań, na które przyszło mi odpowiedzieć, nie sprawiło mi aż takiego problemu. Może trochę się zaplątałem przy definicji eudajmonizmu, ale kilka lat siedzenia w matematyce pozwala mi już wykryć źle napisaną definicję, która zawiera wewnętrzne sprzeczności albo obejmuje zbyt mało lub zbyt wiele przypadków. Pewnie trochę powymyślałem z tym eudajmonistycznym szczęściem poprzez cnotę, ale przynajmniej dr Ziemski nie będzie mógł się przypieprzyć do logiki rozumowania.
Mam jednak silne poczucie, że Szef aktywnie opiekował się mną w trakcie zaliczenia. Usiadłem w pustym pierwszym rzędzie. Potem przychodziły kolejne osoby i mój rząd się zapełniał. Do siedzącej dwa krzesła po lewej ode mnie znajomej dziewczyny (zwanej dalej Kasią) podeszła koleżanka (zwana dalej koleżanką). Kasia poprosiła mnie, żebym przesiadł się bliżej niej, chcąc, by koleżanka też mogła być bliżej niej (po mojej prawej). Zdziwiłem się, czemu po prostu nie każe mi zamienić się ze sobą albo z tą koleżanką, tylko mam tak być pomiędzy nimi; kiedy to zaproponowałem, obie machnęły ręką, a potem to już zaczął się test i nie było czasu. Rozdawano nam ponumerowane kartki w dwóch kolorach: czerwonym i białym, naprzemiennie; dostałem białą. Potem zaś na wyświetlaczu pojawiły się pytania dla obu grup i kiedy zobaczyłem, że umiem odpowiedzieć w miarę dokładnie na wszystkie z mojej, "białej" grupy, a na te z "czerwonej" - nie, stwierdziłem, że mam więcej szczęścia niż rozumu. I gdyby choć jedna rzecz poszła inaczej - gdybym na początku usiadł jedno miejsce obok, w lewo lub w prawo, gdyby Kasia i jej koleżanka koniecznie chciały usiąść obok siebie i zgodziły się na moją propozycję, gdyby człowiek z początku rzędu wziął kartkę drugiego koloru, gdyby wreszcie dr Ziemski przeciwnie przyporządkował pytania barwom kartek - musiałbym w tej chwili z kwaśną miną liczyć na trójkę.
Cóż, zepsujmy nieco magię tego cudu matematyką... Właściwie to wymienione wyżej rzeczy mogłyby spokojnie się zdarzać, ale żebym dostał ten sam kolor kartki, musiałaby się zdarzyć parzysta ich liczba. Zdarzyło się zero, więc jest dobrze, mogły też zdarzyć się dwa lub wszystkie. Zakładając, że każde z tych zdarzeń ma prawdopodobieństwo wystąpienia 50%, to szansa, że zdarzy się parzysta ich liczba (a ja dostanę grupę, którą umiem), wynosi także 50%. Co ciekawe, rezultat nie zależy od liczby czynników - gdyby takich zerojedynkowych zdarzeń do rozważenia było więcej lub mniej, to prawdopodobieństwo, że wystąpi parzysta ich liczba, jest dalej jak 1 do 2.
No tak, wychodzi na to, że jestem dziwnym studentem filologii: zamiast porządnie zakuwać filozofię jak przyzwoity human, liczę potem prawdopodobieństwo, że uda mi się ją zaliczyć. Kiedyś, gdy wysłałem Krzysztofowi SMS około piątej nad ranem, stwierdził, że jestem "zdeprawowanym, nieśpiącym lingwistą". Pewnie coś w tym jest.
Wygląda na to, że przeżyję i dostanę coś ponaddwójkowego, bo te pięć pytań, na które przyszło mi odpowiedzieć, nie sprawiło mi aż takiego problemu. Może trochę się zaplątałem przy definicji eudajmonizmu, ale kilka lat siedzenia w matematyce pozwala mi już wykryć źle napisaną definicję, która zawiera wewnętrzne sprzeczności albo obejmuje zbyt mało lub zbyt wiele przypadków. Pewnie trochę powymyślałem z tym eudajmonistycznym szczęściem poprzez cnotę, ale przynajmniej dr Ziemski nie będzie mógł się przypieprzyć do logiki rozumowania.
Mam jednak silne poczucie, że Szef aktywnie opiekował się mną w trakcie zaliczenia. Usiadłem w pustym pierwszym rzędzie. Potem przychodziły kolejne osoby i mój rząd się zapełniał. Do siedzącej dwa krzesła po lewej ode mnie znajomej dziewczyny (zwanej dalej Kasią) podeszła koleżanka (zwana dalej koleżanką). Kasia poprosiła mnie, żebym przesiadł się bliżej niej, chcąc, by koleżanka też mogła być bliżej niej (po mojej prawej). Zdziwiłem się, czemu po prostu nie każe mi zamienić się ze sobą albo z tą koleżanką, tylko mam tak być pomiędzy nimi; kiedy to zaproponowałem, obie machnęły ręką, a potem to już zaczął się test i nie było czasu. Rozdawano nam ponumerowane kartki w dwóch kolorach: czerwonym i białym, naprzemiennie; dostałem białą. Potem zaś na wyświetlaczu pojawiły się pytania dla obu grup i kiedy zobaczyłem, że umiem odpowiedzieć w miarę dokładnie na wszystkie z mojej, "białej" grupy, a na te z "czerwonej" - nie, stwierdziłem, że mam więcej szczęścia niż rozumu. I gdyby choć jedna rzecz poszła inaczej - gdybym na początku usiadł jedno miejsce obok, w lewo lub w prawo, gdyby Kasia i jej koleżanka koniecznie chciały usiąść obok siebie i zgodziły się na moją propozycję, gdyby człowiek z początku rzędu wziął kartkę drugiego koloru, gdyby wreszcie dr Ziemski przeciwnie przyporządkował pytania barwom kartek - musiałbym w tej chwili z kwaśną miną liczyć na trójkę.
Cóż, zepsujmy nieco magię tego cudu matematyką... Właściwie to wymienione wyżej rzeczy mogłyby spokojnie się zdarzać, ale żebym dostał ten sam kolor kartki, musiałaby się zdarzyć parzysta ich liczba. Zdarzyło się zero, więc jest dobrze, mogły też zdarzyć się dwa lub wszystkie. Zakładając, że każde z tych zdarzeń ma prawdopodobieństwo wystąpienia 50%, to szansa, że zdarzy się parzysta ich liczba (a ja dostanę grupę, którą umiem), wynosi także 50%. Co ciekawe, rezultat nie zależy od liczby czynników - gdyby takich zerojedynkowych zdarzeń do rozważenia było więcej lub mniej, to prawdopodobieństwo, że wystąpi parzysta ich liczba, jest dalej jak 1 do 2.
No tak, wychodzi na to, że jestem dziwnym studentem filologii: zamiast porządnie zakuwać filozofię jak przyzwoity human, liczę potem prawdopodobieństwo, że uda mi się ją zaliczyć. Kiedyś, gdy wysłałem Krzysztofowi SMS około piątej nad ranem, stwierdził, że jestem "zdeprawowanym, nieśpiącym lingwistą". Pewnie coś w tym jest.
18 grudnia 2010
Filozologia
Jeżu kolczasty, szok. Okazało się, że ludzie faktycznie czytają te notki. I że je lubią. I to nawet ludzie, których wcale bym o to nie podejrzewał. Inni ludzie z kolei, jak się okazuje, twierdzą, że powinienem pisać notki codziennie, bo są fajne. No cóż - gdybym codziennie miał o czym pisać, to pewnie bym pisał. Cieszę się wszakże, że istnieją osoby, którym zależy. Nie obiecuję poprawy, ale nie twierdzę też, że poprawy nie będzie.
Pojutrze, tj. w poniedziałek, mam egzamin z filozofii. Ponieważ się do niego uczę, to od razu jestem bardziej nafilozofowany i stąd zapewne inwencja, która pozwoliła mi zacząć kolejną notkę. Natchnienie nie jest jednak w żaden sposób konkretne, nie zamierzam rozwodzić się nad żadną teorią filozoficzną: to mógłbym robić, gdyby tego egzaminu nie było, tak jak kiedyś, gdy pisałem o matematyce w kontekście idealizmu platońskiego. Teraz zaś muszę po prostu się obkuć i mieć spokój. Nie wierzę w teorię, że lubi się to, co musi się robić; ja na przykład niewątpliwie muszę oddychać, a nieraz, gdy wchodzę do kuchni, w której atmosfera gęsta od dymu papierosowego pozwala zawiesić w powietrzu siekierę, bardzo nie lubię oddychać. Kiedy byłem mały, musiałem jeść (pod tym względem niewiele się zmieniło), ale kiedy próbowano wmuszać we mnie paskudną wątróbkę wołową, stwierdzałem, że nie lubię jeść. Filozofię też muszę zaliczyć, a nie mogę powiedzieć, że cieszę się z tego faktu - oprócz tego, że mam śmiesznie napisane notatki, nie ma w tym nic szczególnie radosnego.
Skoro o tym mowa, oto kilka kwiatków z zeszytu... no cóż, może nie z zeszytu, ale z luźnych kartek wtrynionych do jednej koszulki... od filozofii. Mam nadzieję, że umilą komuś życie równie intensywnie, jak przed chwilą umilały mnie. Uwaga: błędy gramatyczne jak najbardziej możliwe. Przepisuję z notatek słowo w słowo, a wykład to nie pisanie notki z kubkiem herbaty: niekiedy trudno upilnować składnię zdań wielokrotnie złożonych, którymi się posługuję.
Ech, pora zrobić przerwę na praktykowanie matematycylizmu. Matematycylizm to teoria filozoficzna wymyślona przeze mnie, głosząca, że robienie zadań z matematyki jest wszystkim: z punktu widzenia ontologii prowadzi do posiadania większej ilości ontologicznie istniejących bytów zwanych "neuronkami", z punktu widzenia epistemologii prowadzi do lepszego poznania matematyki, z punktu widzenia antropologii prowadzi do doskonalenia człowieka, z punktu widzenia teologii prowadzi do lepszego rozkminienia zamysłów Najwyższego Matematyka, czyli Szefa. Czyli robienie zadań jest fajne.
Phi, też mi wielka filozofia. Wiedziałem to już od dawna bez takich głupich mądrych słów.
PS. Musiałem napisać tak dziwnie "matematylicyzm", bo, jak się okazało, zarówno "matematyzm", jak i "matematycyzm" już istniały. Szlag, ale ta semantyka skomplikowana.
Pojutrze, tj. w poniedziałek, mam egzamin z filozofii. Ponieważ się do niego uczę, to od razu jestem bardziej nafilozofowany i stąd zapewne inwencja, która pozwoliła mi zacząć kolejną notkę. Natchnienie nie jest jednak w żaden sposób konkretne, nie zamierzam rozwodzić się nad żadną teorią filozoficzną: to mógłbym robić, gdyby tego egzaminu nie było, tak jak kiedyś, gdy pisałem o matematyce w kontekście idealizmu platońskiego. Teraz zaś muszę po prostu się obkuć i mieć spokój. Nie wierzę w teorię, że lubi się to, co musi się robić; ja na przykład niewątpliwie muszę oddychać, a nieraz, gdy wchodzę do kuchni, w której atmosfera gęsta od dymu papierosowego pozwala zawiesić w powietrzu siekierę, bardzo nie lubię oddychać. Kiedy byłem mały, musiałem jeść (pod tym względem niewiele się zmieniło), ale kiedy próbowano wmuszać we mnie paskudną wątróbkę wołową, stwierdzałem, że nie lubię jeść. Filozofię też muszę zaliczyć, a nie mogę powiedzieć, że cieszę się z tego faktu - oprócz tego, że mam śmiesznie napisane notatki, nie ma w tym nic szczególnie radosnego.
Skoro o tym mowa, oto kilka kwiatków z zeszytu... no cóż, może nie z zeszytu, ale z luźnych kartek wtrynionych do jednej koszulki... od filozofii. Mam nadzieję, że umilą komuś życie równie intensywnie, jak przed chwilą umilały mnie. Uwaga: błędy gramatyczne jak najbardziej możliwe. Przepisuję z notatek słowo w słowo, a wykład to nie pisanie notki z kubkiem herbaty: niekiedy trudno upilnować składnię zdań wielokrotnie złożonych, którymi się posługuję.
- Eklektyka - sztuka robienia w konia ludzi. (Myślę, że powinno raczej być "sztuka robienia z ludzi idiotów", ale to było na wykładzie i nie zastanawiałem się nad tym, że robienie w konia to nie to samo).
- Protagoras z Abdery: (...) Stwierdził, że rzeczy są niepewne, bo raz, że się zmieniają, a dwa, że punkt widzenia jest niestały. Protagoras pojechał z tym aż do samego absolutu i stwierdził, że nie może się dowiedzieć, czy istnieje. Poza tym metoda empiryczna jest w stanie uchwycić tylko to, co w danej chwili: człowiek żyje tak krótko, że jest w stanie ogarnąć tylko kawałek prawdy. Dzięki temu myśleniu sofiści mogli być wrednymi oportunistami i świetnymi politykami, bo skoro prawda nie da się uchwycić, to równie dobrze można przekonywać ludzi do wszystkich różnych opcji.
- Jaskinia platońska: ci, co myślą, że cienie są prawdziwe, bo postrzegają je zmysłami. Tak naprawdę trzeba kogoś wyzwolić, wyzuć z poznania empirycznego (zmysłowego) i wbić w rozum, przez który wszystko staje się jednym bytem, bo kilka bytów to co, co je oddziela? Nie ma dobrze, jest jeden byt, ale trudno to zaakceptować, dlatego ci ludzie z jaskini tak bardzo nie chcą wyłazić. No, jak już wylezą, to zrozumieją.
- (W kontekście filozofii chrześcijańskiej): Natomiast w zakresie etyki była zupełnie nowa rzecz: kochanie nieprzyjaciela i różne takie drugie policzki. To było nie do pojęcia, bo Grecy, sensownie i logicznie, kochali swoich, a chcieli utłuc tych, co nie lubili. Niesprawiedliwie i Grecy nie rozumieli. To wywróciło porządek etyczny do góry nogami, ale oczywiście nie od razu, miły, nie od razu. Pierwszym, który dokładnie opracował, jak by tu wcisnąć zasadę miłosierdzia przed zasadę sprawiedliwości, był Tomasz Morus.
- Chrześcijanie twierdzili, że wszystko powstało z niczego. To Grecy tłumaczyli sobie tym, że to "nic" to Chaos (albo pół litra na dwóch).
- (W kontekście "dowodów na istnienie Boga"): Dowód z pojęcia ruchu: zauważamy pojęcie ruchu, zatem coś ten przedmiot poruszyło - coś, co już wcześniej było w akcie ruchu. Ten pierwszy w ruchu przedmiot też skądś musiał się poruszać, i tak dalej, aż dojdzie się do Boga, Pierwszego Poruszyciela, który nie wymaga poruszenia. Według tamtejszej fizyki takie epickie perpeetum mobile nie mogło istnieć, więc musiało być pozafizyczne.
- Dowód ze stopni doskonałości: coś jest bardziej jakieś niż inne jakieś coś, które jest mniej jakieś.
Ech, pora zrobić przerwę na praktykowanie matematycylizmu. Matematycylizm to teoria filozoficzna wymyślona przeze mnie, głosząca, że robienie zadań z matematyki jest wszystkim: z punktu widzenia ontologii prowadzi do posiadania większej ilości ontologicznie istniejących bytów zwanych "neuronkami", z punktu widzenia epistemologii prowadzi do lepszego poznania matematyki, z punktu widzenia antropologii prowadzi do doskonalenia człowieka, z punktu widzenia teologii prowadzi do lepszego rozkminienia zamysłów Najwyższego Matematyka, czyli Szefa. Czyli robienie zadań jest fajne.
Phi, też mi wielka filozofia. Wiedziałem to już od dawna bez takich głupich mądrych słów.
PS. Musiałem napisać tak dziwnie "matematylicyzm", bo, jak się okazało, zarówno "matematyzm", jak i "matematycyzm" już istniały. Szlag, ale ta semantyka skomplikowana.
16 grudnia 2010
So far, so good
A man had once been seriously disabled and forced to spend the rest of his days on a disabled chair. On top of that, he got all his senses mixed up, and could rarely perceive the world normally. For example, if he had been in motion, he would know he is in motion, but he wouldn't recognise the direction; upwards, downwards or horizontally, all the same to him.
Now that man happened to live on the tenth floor and have a balcony. He once fell out of that balcony; and, not realising the danger, he simply thought he was somehow moving at a speed he hadn't been able to achieve in years. He was, of course, very happy about it. Only at times he actually realised what was going on, but then after a while this slipped into oblivion and the man kept being happy about his motion. And, as he was falling, faster and faster by the second, next to each window he passed he said to his neighbours, 'So far, so good'.
Motyw z człowiekiem spadającym i mówiącym przy oknach "so far, so good" pochodzi z dowcipu, w którym nie jest tak skomplikowany i nie wymaga niepełnosprawności ani niczego takiego. Przerobiłem ten dowcip na historyjkę ilustrującą stan świadomości człowieka: idziemy sobie przez życie, mijamy kolejne okna - osiągnięcia, etapy życia - mówimy 'so far, so good', i nagle po prostu się to kończy. Śmierć, szlus. A przecież wiedzieliśmy to od początku, nie? Jaki procent czasu człowiek spędza na myśleniu, że po co to wszystko, że przecież kiedyś umrze? Zapewne taki sam, jaki ten niepełnosprawny człowiek spędzał w stanie "normalnej świadomości".
Weźmy jego niepełnosprawność za metaforę naszych normalnych ograniczeń. Człowiek jest niedoskonały, zgoda, ale ja w sumie cieszę się, że jestem ograniczony i nie umiem myśleć o wszystkim naraz i pojmować wszystkiego jednocześnie. Gdybym miał iść przez całe życie z nieustającą świadomością śmierci, pewnie bym zwariował.
Now that man happened to live on the tenth floor and have a balcony. He once fell out of that balcony; and, not realising the danger, he simply thought he was somehow moving at a speed he hadn't been able to achieve in years. He was, of course, very happy about it. Only at times he actually realised what was going on, but then after a while this slipped into oblivion and the man kept being happy about his motion. And, as he was falling, faster and faster by the second, next to each window he passed he said to his neighbours, 'So far, so good'.
Motyw z człowiekiem spadającym i mówiącym przy oknach "so far, so good" pochodzi z dowcipu, w którym nie jest tak skomplikowany i nie wymaga niepełnosprawności ani niczego takiego. Przerobiłem ten dowcip na historyjkę ilustrującą stan świadomości człowieka: idziemy sobie przez życie, mijamy kolejne okna - osiągnięcia, etapy życia - mówimy 'so far, so good', i nagle po prostu się to kończy. Śmierć, szlus. A przecież wiedzieliśmy to od początku, nie? Jaki procent czasu człowiek spędza na myśleniu, że po co to wszystko, że przecież kiedyś umrze? Zapewne taki sam, jaki ten niepełnosprawny człowiek spędzał w stanie "normalnej świadomości".
Weźmy jego niepełnosprawność za metaforę naszych normalnych ograniczeń. Człowiek jest niedoskonały, zgoda, ale ja w sumie cieszę się, że jestem ograniczony i nie umiem myśleć o wszystkim naraz i pojmować wszystkiego jednocześnie. Gdybym miał iść przez całe życie z nieustającą świadomością śmierci, pewnie bym zwariował.
12 grudnia 2010
Ubi est?
Przykro mi. Nie mogę powiedzieć, że jestem załamany, ale jest mi smutno: straciłem dzisiaj jeden z moich ulubionych przedmiotów, mój podobny do bramy triumfalnej kubek z przyczepioną łyżeczką, z którego wypiłem niezliczone litry herbaty, a nawet trochę wrażej kawy. Straciłem go, bo zostawiłem go na skrzynce na listy na naszej klatce schodowej, kiedy wracałem do domu z piwnicy po skończeniu z braćmi Mateusza dzisiejszej części pracy nad pewnym czymś (szczegóły chwilowo na wszelki wypadek zachowuję dla siebie). Na skrzynce na listy, rzecz jasna, nie wytrzymał długo. Tak właśnie kończy się praca w niedzielę. Wiem, Szefie, zasłużyłem sobie.
Nie powinienem tak rozwodzić się nad stratą rzeczy materialnej, którą zawsze można zastąpić. Jasne, wkrótce pewnie kupię sobie nowy, duży, metalowy kubek, jakąś fajną łyżeczkę i kawałek łańcuszka z Obi, i zrobię całą tę operację od nowa, ale to już prawdopodobnie nie będzie to samo. Podobnie jak "stary" szwedzki gadżet - nieszczęśliwie zgubiony w pobliżu Powsina - nigdy nie mógł zostać zastąpiony przez nowy, który przez ten brak więzi wkrótce też zaginął, prawdopodobnie zawinięty przez roboli wymieniających nam kaloryfery. I tak zakończyła się epoka wielofunkcyjnych scyzoryków. Smutna to sprawa, że mam taką skłonność do przywiązywania się do przedmiotów przy jednoczesnej tendencji do ich gubienia.
Ale cóż, jeśli się dobrze zastanowić, to w gruncie rzeczy "dusza" pomysłu z przyczepieniem łyżeczki zawsze przeżyje sam kubek i łyżeczkę, i mogę ją sobie zawsze ucieleśnić w nowym tego typu przedmiocie. Nigdy wcześniej nie patrzyłem na to w ten sposób: zgubienie czegoś mi bliskiego oznaczało po prostu, że to już nie wróci i koniec. Ludzi również postrzegam w ten sposób: jeśli z kimś się pokłócę, z reguły zacinam się i nie pozwalam sprawie po prostu się rozpłynąć - nie ma kontaktu do momentu przeprosin, i czasem to ja z nimi zwlekam. Jeśli stwierdzę, że przyjaźni czy bliskości z kimś nie mogę już kontynuować z dowolnego powodu, to uważam to za sytuację nieodwracalną - to znaczy jeśli jakaś osoba mnie zraniła, ja się od niej odsuwam i nie ma możliwości, żebym kiedyś zbliżył się ponownie.
Może popełniam błąd. Mam nadzieję, że to prawda: że jednak jest coś nieprzemijalnego w kubkach z łyżeczką i duszach ludzkich. Ech, nie cierpię wpadać w patetyczny nastrój. Pora zakończyć pisanie i poczytać Miltona, pokatować się chwilę nader patetyczną konwencją epicką.
Która, notabene, żyje wiecznie.
Nie powinienem tak rozwodzić się nad stratą rzeczy materialnej, którą zawsze można zastąpić. Jasne, wkrótce pewnie kupię sobie nowy, duży, metalowy kubek, jakąś fajną łyżeczkę i kawałek łańcuszka z Obi, i zrobię całą tę operację od nowa, ale to już prawdopodobnie nie będzie to samo. Podobnie jak "stary" szwedzki gadżet - nieszczęśliwie zgubiony w pobliżu Powsina - nigdy nie mógł zostać zastąpiony przez nowy, który przez ten brak więzi wkrótce też zaginął, prawdopodobnie zawinięty przez roboli wymieniających nam kaloryfery. I tak zakończyła się epoka wielofunkcyjnych scyzoryków. Smutna to sprawa, że mam taką skłonność do przywiązywania się do przedmiotów przy jednoczesnej tendencji do ich gubienia.
Ale cóż, jeśli się dobrze zastanowić, to w gruncie rzeczy "dusza" pomysłu z przyczepieniem łyżeczki zawsze przeżyje sam kubek i łyżeczkę, i mogę ją sobie zawsze ucieleśnić w nowym tego typu przedmiocie. Nigdy wcześniej nie patrzyłem na to w ten sposób: zgubienie czegoś mi bliskiego oznaczało po prostu, że to już nie wróci i koniec. Ludzi również postrzegam w ten sposób: jeśli z kimś się pokłócę, z reguły zacinam się i nie pozwalam sprawie po prostu się rozpłynąć - nie ma kontaktu do momentu przeprosin, i czasem to ja z nimi zwlekam. Jeśli stwierdzę, że przyjaźni czy bliskości z kimś nie mogę już kontynuować z dowolnego powodu, to uważam to za sytuację nieodwracalną - to znaczy jeśli jakaś osoba mnie zraniła, ja się od niej odsuwam i nie ma możliwości, żebym kiedyś zbliżył się ponownie.
Może popełniam błąd. Mam nadzieję, że to prawda: że jednak jest coś nieprzemijalnego w kubkach z łyżeczką i duszach ludzkich. Ech, nie cierpię wpadać w patetyczny nastrój. Pora zakończyć pisanie i poczytać Miltona, pokatować się chwilę nader patetyczną konwencją epicką.
Która, notabene, żyje wiecznie.
10 grudnia 2010
Kawa czy herbata?
Zamierzam zmienić obrazek tytułowy, bo ten już jest stary i, przynajmniej według Leny, nie pasuje do wystroju dziennika. Może i nie pasuje, nie znam się na tym. Ja rozróżniam tylko trzy barwy: kolor funkcji, kolor wyrażeń algebraicznych i kolor równań. Niech żyje synestezja! W każdym razie będzie zielony: taki bardziej mi się podoba, a czy pasuje, czy nie - to już siódma sprawa. Rysunki mam już zeskanowane, muszę tylko znaleźć w sobie chęć do ich wycinania, bo to zajmuje bardzo dużo czasu mimo usprawnionej przeze mnie niedawno metody wycinania.
Ostatnio piję mało herbaty. Ze zgrozą stwierdzam nawet, że wczoraj nie ruszyłem w ogóle żadnej! Zamiast tego na okrągło piłem kawę, wprawdzie z dużą ilością mleka, ale zawsze to przecież mój wróg rasowy. Dziś już mam przy sobie kubek ze stafem i myślę, że będzie dobrze, choć ten numer mnie zaniepokoił. No cóż, przynajmniej dzięki temu oszczędziłem kilka torebek - na Sylwestra w Szczawnicy musi zostać mi minimum jedno opakowanie, inaczej umrę tam na syndrom odstawienia. O ile wcześniej nie umrę ze śmiechu, bo całe pięć dni z Anetką, Skwarą i innymi ludźmi nieprzeciętnymi to nie wcale takie proste do przeżycia.
Logarytmowa zagłada nadchodzi. Poważnie, jeśli jeden z ludzi, których uczę, również tym razem nie nauczy się porządnie twierdzeń o logarytmach, to będą najgorsze dwie godziny w jego życiu. Pomyślałem, że może zrobię kombinację zasady naczyń połączonych i metody kija i marchewki. To znaczy: suma zrobionych zadań jest stała, jak woda w naczyniach połączonych. Im więcej zrobimy na zajęciach, tym mniej zostanie do domu (gdzie nie ma mnie) - i odwrotnie, oczywiście. Tylko od ciebie zależy, jak długi będzie kij, a jak długa marchewka! Niestety, długość kija jest odwrotnie proporcjonalna do ilości czasu spędzonego nad faktycznym przyswajaniem wzorów.
Ostatnio piję mało herbaty. Ze zgrozą stwierdzam nawet, że wczoraj nie ruszyłem w ogóle żadnej! Zamiast tego na okrągło piłem kawę, wprawdzie z dużą ilością mleka, ale zawsze to przecież mój wróg rasowy. Dziś już mam przy sobie kubek ze stafem i myślę, że będzie dobrze, choć ten numer mnie zaniepokoił. No cóż, przynajmniej dzięki temu oszczędziłem kilka torebek - na Sylwestra w Szczawnicy musi zostać mi minimum jedno opakowanie, inaczej umrę tam na syndrom odstawienia. O ile wcześniej nie umrę ze śmiechu, bo całe pięć dni z Anetką, Skwarą i innymi ludźmi nieprzeciętnymi to nie wcale takie proste do przeżycia.
Logarytmowa zagłada nadchodzi. Poważnie, jeśli jeden z ludzi, których uczę, również tym razem nie nauczy się porządnie twierdzeń o logarytmach, to będą najgorsze dwie godziny w jego życiu. Pomyślałem, że może zrobię kombinację zasady naczyń połączonych i metody kija i marchewki. To znaczy: suma zrobionych zadań jest stała, jak woda w naczyniach połączonych. Im więcej zrobimy na zajęciach, tym mniej zostanie do domu (gdzie nie ma mnie) - i odwrotnie, oczywiście. Tylko od ciebie zależy, jak długi będzie kij, a jak długa marchewka! Niestety, długość kija jest odwrotnie proporcjonalna do ilości czasu spędzonego nad faktycznym przyswajaniem wzorów.

6 grudnia 2010
Ja tylko się śmieję, Wasza Wysokość
Zostałem dzisiaj zainspirowany dowcipami o "twojej starej". Co się tak dziwnie patrzycie? Można jednocześnie czytać Miltona i myśleć o tego typu kawałach. To się nazywa "dysonans estetyczny". Właściwie to nawet ma sens, bo w "Raju utraconym" jest przecież Ewa - pierwsza Twoja Stara całej ludzkości.
W trakcie tego myślenia, oraz podczas porządków na biurku, które dzisiaj przeprowadzałem - iście epicka misja zakończona wyrzuceniem trzech worków starych papierów - do głowy zaczęły mi z jakiegoś powodu wpadać coraz to nowe podobne dowcipy na temat Anetki i jej wzrostu. Piszę to wszystko bez obawy, że w piątek, kiedy spotkam się z nią i ze Skwarą, zostanie mi wbity od tyłu w klatkę piersiową nóż do pizzy. Nie boję się tego nie dlatego, że nie może się to z jakiegoś powodu zdarzyć (z kobietami nigdy nic nie wiadomo), ale dlatego, że według samej Anetki dowcipy na temat jej wzrostu zaczęły również ją śmieszyć. Niech więc ją śmieszą - większość z nich posiada nieskomplikowany kontekst, naukowy albo literacki, najczęściej z mojej ulubionej dziedziny: matematyki lub fizyki. Bo jednak wolałbym zrobić w to trochę WYŻSZYM stylu i, jak zwykle, przekazać coś czytelnikom.
PS. Znowu nie było lektoratu. Ech. Te lektoraty, kiedy są, to stanowią raczej przerwę w przerwach między lektoratami. Pani Śliwińska, jestem wszcząśnięty i zmięszany.
PPS. To moje nieogarnięcie, czy raczej lęk przed próbą ogarnięcia się, kiedyś mnie zabije. Ciekawe, co się stanie, jak nacisnę ten czerwony przycisk z napisem "Niedopatrzenie organizacyjne na studiach"...
W trakcie tego myślenia, oraz podczas porządków na biurku, które dzisiaj przeprowadzałem - iście epicka misja zakończona wyrzuceniem trzech worków starych papierów - do głowy zaczęły mi z jakiegoś powodu wpadać coraz to nowe podobne dowcipy na temat Anetki i jej wzrostu. Piszę to wszystko bez obawy, że w piątek, kiedy spotkam się z nią i ze Skwarą, zostanie mi wbity od tyłu w klatkę piersiową nóż do pizzy. Nie boję się tego nie dlatego, że nie może się to z jakiegoś powodu zdarzyć (z kobietami nigdy nic nie wiadomo), ale dlatego, że według samej Anetki dowcipy na temat jej wzrostu zaczęły również ją śmieszyć. Niech więc ją śmieszą - większość z nich posiada nieskomplikowany kontekst, naukowy albo literacki, najczęściej z mojej ulubionej dziedziny: matematyki lub fizyki. Bo jednak wolałbym zrobić w to trochę WYŻSZYM stylu i, jak zwykle, przekazać coś czytelnikom.
- Gdyby to Anetkę porwał King Kong i zabrał na szczyt Empire State Building, umarłaby z braku powietrza.
- Nie da się zmierzyć wysokości Anetki, mierząc długość jej cienia i stosując zasadę proporcji. Cień Anetki jest tak samo długi w każdym momencie dnia, chyba że Słońce jest dokładnie nad Anetką. A wtedy i tak jest pod Anetką.
- Jeśli Anetka akurat stoi w strefie frontu atmosferycznego, to optycznie zdaje się załamywać jak łyżeczka w szklance wody.
- Aksjomat geometrii: Przez dwa dowolnie odległe punkty zawsze można poprowadzić dokładnie jedną Anetkę.
- Większość ludzi łatwiej obejść niż przeskoczyć. Agatę Wróbel łatwiej przeskoczyć niż obejść. W przypadku Anetki przeskoczenie jest matematycznie niemożliwe - jako że nie istnieje parabola o nieskończonym ujemnym współczynniku "a" i nieskończonym dodatnim współczynniku "c" - zatem fizycznie tym bardziej można ją tylko obejść.
- Gdyby układać trójkąty z ludzi, to boki trójkąta zawierającego Anetkę nigdy nie mogłyby spełnić nierówności trójkąta.
- Anetka jest taka wysoka, że gdy wstanie, jej głowa osiąga pierwszą prędkość kosmiczną.
- Z kosmosu widać dwie rzeczy na Ziemi: Mur Chiński oraz Anetkę. Różnica jest taka, że Mur Chiński nie patrzy ci w oczy, kiedy tak na niego spoglądasz.
- Gdy Anetka schyla się, by zawiązać sznurówki, siła grawitacji wykonuje tak straszną pracę przy redukcji energii potencjalnej, że aż się męczy.
- Gdyby druga, identyczna Anetka stanęła pierwszej na ramionach, to obie i tak byłyby wzrostu jednej Anetki.
- W polskim systemie prawnym to Anetka jest ostateczną instancją sądowniczą.
- Anetka jest jedyną osobą, na którą nie działa powiększające ciastko z "Alicji w Krainie Czarów".
- I choćby przyszło tysiąc atletów / I każdy zjadłby tysiąc kotletów / I każdy nie wiem jak się wytężał / To razem nie będą wyżsi od Anetki nigdy.
PS. Znowu nie było lektoratu. Ech. Te lektoraty, kiedy są, to stanowią raczej przerwę w przerwach między lektoratami. Pani Śliwińska, jestem wszcząśnięty i zmięszany.
PPS. To moje nieogarnięcie, czy raczej lęk przed próbą ogarnięcia się, kiedyś mnie zabije. Ciekawe, co się stanie, jak nacisnę ten czerwony przycisk z napisem "Niedopatrzenie organizacyjne na studiach"...
4 grudnia 2010
Łopatologia
Zabawne, jak to jest z satysfakcją z pracy i z tworzenia. Wygląda na to, że im coś mniej wymaga szeroko pojętego zaangażowania, tym bardziej zadowolony jestem, gdy to skończę. Lubię czasem rozwiązać fajne zadanie z matematyki, ładnie przetłumaczyć kawałek dobrego tekstu, narysować przyzwoite oko albo zrobić coś oryginalnego z drewna. Za starych dobrych czasów zdarzało mi się nawet pisać opowiadania po polsku i po angielsku i to też lubiłem, choć już tego nie robię.
W gruncie rzeczy wszystko to daje jednak mniejszą satysfakcję niż proste złapanie łopaty i odgarnięcie na bok iks dziesiątek kilogramów śniegu, po czym powrót do domu, kolacja, notka i do łóżka. Droczę się w kółko z Anetką, że w sumie to jam taki człek ze wsi i ni rozumie się w ogóle na wyższych rzeczach, ale choć jest w tym ziarnko prawdy, to przecież tylko ziarnko. Dlaczego więc tępa fizyczna praca, którą wykonuję tylko po to, żeby od siedzenia na zadku nie zanikły mi do końca wszystkie przyczepione do kręgosłupa mięśnie, przynosi więcej satysfakcji niż coś, co faktycznie wymaga zaangażowania neuronków? Ostatecznie wysiłek mentalny także przekłada się na zmęczenie fizyczne spowodowane mimowolnym napinaniem mięśni w trakcie myślenia.
Możliwe, że ma to coś wspólnego ze społecznymi korzyściami z przerzucania śniegu w porównaniu z brakiem społecznych korzyści ze zrobionego zadania z matematyki, ale - powiedzmy sobie szczerze - nie kocham moich nie zawsze fajnych sąsiadów na tyle, żebym miał wariacko radować się na myśl o ułatwianiu im poruszania się po podwórku. Nie jestem też jakoś szczególnie dobry w odgarnianiu śniegu: to po prostu machanie łopatą i już, w czym tu być dobrym? Nie jest też tak, że przerzucanie śniegu jest moim ulubionym zajęciem: pisanie notek albo czytanie Miltona jest dużo fajniejsze. Teoretycznie nie cieszę się więc ani tym, że komuś pomagam, ani tym, że robię to naprawdę dobrze, ani tym, że "robię to, co lubię".
Pozostaje mi tylko jedno wyjaśnienie: dopiero robota, która wykańcza fizycznie, daje poczucie wykonanej pracy - czy dała kreatywny efekt, czy też nie. To pewnie trochę jak ten fenomen rynku zamków do drzwi: zamki posiadające fizycznie istniejący klucz zawsze będą się sprzedawały lepiej niż czysto elektroniczne zamki na szyfr albo takie, które otwiera się przyłożeniem palca z odpowiednimi liniami papilarnymi. I to pomimo faktu, że klucz, w przeciwieństwie do palca, można zgubić. Ludzie po prostu lubią mieć w ręku taki namacalny dowód swojego bezpieczeństwa - a ze mną najwyraźniej jest tak, że lubię mieć w mięśniach kwas mlekowy na dowód, że coś zrobiłem.
Wszystko to sprowadza się do fizycznej pracy. Muszę przewalić śnieg o masie m nadając mu przyspieszenie a, co da włożoną w to moją siłę F, na odległość s od miejsca początkowego. I dopiero to poskutkuje wykonaną pracą W.W = F * s , i wszystko jasne.
W gruncie rzeczy wszystko to daje jednak mniejszą satysfakcję niż proste złapanie łopaty i odgarnięcie na bok iks dziesiątek kilogramów śniegu, po czym powrót do domu, kolacja, notka i do łóżka. Droczę się w kółko z Anetką, że w sumie to jam taki człek ze wsi i ni rozumie się w ogóle na wyższych rzeczach, ale choć jest w tym ziarnko prawdy, to przecież tylko ziarnko. Dlaczego więc tępa fizyczna praca, którą wykonuję tylko po to, żeby od siedzenia na zadku nie zanikły mi do końca wszystkie przyczepione do kręgosłupa mięśnie, przynosi więcej satysfakcji niż coś, co faktycznie wymaga zaangażowania neuronków? Ostatecznie wysiłek mentalny także przekłada się na zmęczenie fizyczne spowodowane mimowolnym napinaniem mięśni w trakcie myślenia.
Możliwe, że ma to coś wspólnego ze społecznymi korzyściami z przerzucania śniegu w porównaniu z brakiem społecznych korzyści ze zrobionego zadania z matematyki, ale - powiedzmy sobie szczerze - nie kocham moich nie zawsze fajnych sąsiadów na tyle, żebym miał wariacko radować się na myśl o ułatwianiu im poruszania się po podwórku. Nie jestem też jakoś szczególnie dobry w odgarnianiu śniegu: to po prostu machanie łopatą i już, w czym tu być dobrym? Nie jest też tak, że przerzucanie śniegu jest moim ulubionym zajęciem: pisanie notek albo czytanie Miltona jest dużo fajniejsze. Teoretycznie nie cieszę się więc ani tym, że komuś pomagam, ani tym, że robię to naprawdę dobrze, ani tym, że "robię to, co lubię".
Pozostaje mi tylko jedno wyjaśnienie: dopiero robota, która wykańcza fizycznie, daje poczucie wykonanej pracy - czy dała kreatywny efekt, czy też nie. To pewnie trochę jak ten fenomen rynku zamków do drzwi: zamki posiadające fizycznie istniejący klucz zawsze będą się sprzedawały lepiej niż czysto elektroniczne zamki na szyfr albo takie, które otwiera się przyłożeniem palca z odpowiednimi liniami papilarnymi. I to pomimo faktu, że klucz, w przeciwieństwie do palca, można zgubić. Ludzie po prostu lubią mieć w ręku taki namacalny dowód swojego bezpieczeństwa - a ze mną najwyraźniej jest tak, że lubię mieć w mięśniach kwas mlekowy na dowód, że coś zrobiłem.
Wszystko to sprowadza się do fizycznej pracy. Muszę przewalić śnieg o masie m nadając mu przyspieszenie a, co da włożoną w to moją siłę F, na odległość s od miejsca początkowego. I dopiero to poskutkuje wykonaną pracą W.

3 grudnia 2010
Let the hammer curtain fall
Już byłem w ogródku, już witałem się z gąską i miałem iść spać, ale nagle w trakcie rozmowy z Kubą uświadomiłem sobie, jaki genialny potrójny kombo-pleonazm słyszałem raz w tekście zespołu Hammerfall. Dla jasności: pleonazm to błąd językowy polegający na powtórzeniu w jednym zwrocie tej samej informacji - najbardziej klasycznym przykładem jest "cofać się do tyłu". Stwierdziłem, że nie mogę o tym nie napisać, więc piszę.
Oto początkowe wersy tekstu Hammerfall "Blood Bound", notabene z kretyńskim teledyskiem ukazującym członków zespołu odmrażających się na wielkim młotku, polecam.
'Countdown descending down to zero
Bursting into flames
Can't you see the coming of a hero (...)'
Rzecz w niewątpliwie rozbudowanym wyrażeniu rzeczownikowym "Countdown descending down to zero". "Countdown" oznacza "odliczanie w dół", więc odliczane liczby w naturalny sposób zmniejszają się - ale niewątpliwie nie zaszkodzi tego dodatkowo zaznaczyć, dodając imiesłów "descending". Ten z kolei znaczy "opadający, zstępujący", więc nie wyobrażam sobie innego kierunku, niż w dół - wszakże dla jasności warto dodać, iż "down", tak na wszelki wypadek. Skoro już mówimy o "countdown", to odlicza się zawsze do zera - słyszał ktoś kiedyś "Trzy, dwa, jeden, zero, minus jeden, minus dwa, rakieta start!"? Nie? A autor tekstu prawdopodobnie miał takie doświadczenia - oni tam w Szwecji są przyzwyczajeni do liczb ujemnych, zwłaszcza na termometrze - dlatego dla pewności, że zostanie zrozumiany, stwierdził "down to zero". I wszystko jasne: "Odliczanie w dół idące w dół do zera." Niech opadnie młotokurtyna na ten cały tekst. Miejmy nadzieję, że nikt nie zrobi takiego numeru na Sylwestra, bo tam odlicza się aż do czterech zer - 00:00.
Jaki z tego wniosek? Zostawmy pisanie epickich metafor rodzimym użytkownikom języka, w których je piszemy, albo dobrze się go nauczmy. Inaczej wyjdą nam jakieś straszne zadnie plecy z tyłu.

Źródło inspiracji
PS. Usypaliśmy dziś z sąsiadem istny Mount Everest ze śniegu, próbując zrobić dość miejsca, by mogły przejechać nasze samochody. Co zaskakujące, śnieg nie pada, żeby spieprzyć nam robotę: to chyba optymistyczny znak na przyszłość.
Oto początkowe wersy tekstu Hammerfall "Blood Bound", notabene z kretyńskim teledyskiem ukazującym członków zespołu odmrażających się na wielkim młotku, polecam.
'Countdown descending down to zero
Bursting into flames
Can't you see the coming of a hero (...)'
Rzecz w niewątpliwie rozbudowanym wyrażeniu rzeczownikowym "Countdown descending down to zero". "Countdown" oznacza "odliczanie w dół", więc odliczane liczby w naturalny sposób zmniejszają się - ale niewątpliwie nie zaszkodzi tego dodatkowo zaznaczyć, dodając imiesłów "descending". Ten z kolei znaczy "opadający, zstępujący", więc nie wyobrażam sobie innego kierunku, niż w dół - wszakże dla jasności warto dodać, iż "down", tak na wszelki wypadek. Skoro już mówimy o "countdown", to odlicza się zawsze do zera - słyszał ktoś kiedyś "Trzy, dwa, jeden, zero, minus jeden, minus dwa, rakieta start!"? Nie? A autor tekstu prawdopodobnie miał takie doświadczenia - oni tam w Szwecji są przyzwyczajeni do liczb ujemnych, zwłaszcza na termometrze - dlatego dla pewności, że zostanie zrozumiany, stwierdził "down to zero". I wszystko jasne: "Odliczanie w dół idące w dół do zera." Niech opadnie młotokurtyna na ten cały tekst. Miejmy nadzieję, że nikt nie zrobi takiego numeru na Sylwestra, bo tam odlicza się aż do czterech zer - 00:00.
Jaki z tego wniosek? Zostawmy pisanie epickich metafor rodzimym użytkownikom języka, w których je piszemy, albo dobrze się go nauczmy. Inaczej wyjdą nam jakieś straszne zadnie plecy z tyłu.

Źródło inspiracji
PS. Usypaliśmy dziś z sąsiadem istny Mount Everest ze śniegu, próbując zrobić dość miejsca, by mogły przejechać nasze samochody. Co zaskakujące, śnieg nie pada, żeby spieprzyć nam robotę: to chyba optymistyczny znak na przyszłość.
1 grudnia 2010
Wszystko przemija, nawet najdłuższa żmija
Przeszedłem czterdziesty poziom Clockwords, a potem okazało się, że dalej jest ekran z kolejnymi czterdziestoma poziomami. Podobno jest ich jeszcze więcej. Szlag.
Półtorej godziny zgarniałem śnieg i odkuwałem warstwę lodu od betonu, żeby mieszkańcy bloku 31 mogli zaparkować tam, gdzie wcześniej była wielka góra śniegu. A teraz znowu pada. Szlag.
Ugotowałem mnóstwo makaronu, zjadłem zupę pomidorową, a niedługo i tak będę głodny. Idę spać i stracę osiem godzin, a wkrótce znów będę zmęczony. Szlag.
Robiliśmy z braćmi Mateusza prezent dla Topka, który prędzej czy później będzie skazany na los wszystkich prezentów, które nie są jedzeniem czy innymi artykułami jednorazowego użytku - pójdzie w zapomnienie, leżąc gdzieś w szafce. Szlag.
Piszę notkę, która jest dla co najwyżej pięciu osób, a mimo to próbuję za jej pomocą przekazać coś na poziomie ponad warstwą dosłowną. Za dziesięć notek moje przesłanie zniknie z ekranu i nikt go już nie przeczyta. Szlag.
Chyba mi się narzucił z wczorajszej literatury średniowiecznej motyw "The Wanderer" - wszystko przemija. Z mojego dzisiejszego punktu widzenia - nie warto. Idę spać.
Półtorej godziny zgarniałem śnieg i odkuwałem warstwę lodu od betonu, żeby mieszkańcy bloku 31 mogli zaparkować tam, gdzie wcześniej była wielka góra śniegu. A teraz znowu pada. Szlag.
Ugotowałem mnóstwo makaronu, zjadłem zupę pomidorową, a niedługo i tak będę głodny. Idę spać i stracę osiem godzin, a wkrótce znów będę zmęczony. Szlag.
Robiliśmy z braćmi Mateusza prezent dla Topka, który prędzej czy później będzie skazany na los wszystkich prezentów, które nie są jedzeniem czy innymi artykułami jednorazowego użytku - pójdzie w zapomnienie, leżąc gdzieś w szafce. Szlag.
Piszę notkę, która jest dla co najwyżej pięciu osób, a mimo to próbuję za jej pomocą przekazać coś na poziomie ponad warstwą dosłowną. Za dziesięć notek moje przesłanie zniknie z ekranu i nikt go już nie przeczyta. Szlag.
Chyba mi się narzucił z wczorajszej literatury średniowiecznej motyw "The Wanderer" - wszystko przemija. Z mojego dzisiejszego punktu widzenia - nie warto. Idę spać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)