Autoreklama



OSTATNIO W "MAJSTERSZTYKACH KROTOFILNYCH"
Czapter nayn-ęd-ferty: "Rzecz o Hitlerze, śmieciach i obrączkowaniu"


20 stycznia 2015

Ćwok z empatią na ciepło

Serwis hostujący pliki graficzne imageshack.us przestał być darmowy, wskutek czego wszyscy, którzy załadowali tam kiedyś obrazki jako darmowi użytkownicy, stracili te obrazki (całkiem za darmo). Na szczęście zachowałem je wszystkie na dysku w oczekiwaniu na taką chwilę, więc wrzuciłem je na inny serwer i znów tu są.

Koniec ogłoszeń technicznych.

Bezpośrednim skutkiem przywrócenia obrazków było to, że musiałem jeszcze raz przeczytać niektóre wpisy. Im więcej ich zaś czytałem, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że większość z nich była pseudointelektualnym bełkotem kogoś, kto myśli, że myśli, że ma przemyślenia o wnioskach na temat konkluzyj. Szczerze mówiąc, czytając niektóre z moich wcześniejszych notek, czułem wstyd, że mogłem kiedyś napisać coś tak obrzydliwie pozornie głębokiego. Cieszę się z tego uczucia, bo oznacza ono, że pozbyłem się już jednak większości tej arogancji i zarzuciłem twierdzenie, że mam do przekazania jakieś tak zwane rewelacje. Jestem nędznym dwunożnym ssakiem typu homo sapiens żyjącym na jednej z wielu planet w składającej się ze stu miliardów gwiazd galaktyce, nie rozumiem teorii strun i nie potrafię lub nie chcę zapamiętać proporcji składników do ciasta na pizzę, więc mógłbym się już tak nie wymądrzać. Doceniam siebie w takim stopniu, w jakim potrafię i w jakim według siebie na to zasługuję.

Ostatni rok był chyba najbardziej owocnym w zmiany okresem mojego życia. Zmienił się mój sposób myślenia. Przerwałem studia - to chyba już wszyscy wiedzą - i pracuję teraz w PZU jako konsultant, czy też, jak to lubię określać, "ćwok na słuchawkach". Staram się jednak nie wykonywać tego zajęcia jak ćwok, a rzeczywiście pomóc osobom, które do mnie dzwonią, najlepiej jak potrafię, bez względu na niskie zarobki i zasadniczy brak oczekiwań w tym kierunku ze strony przełożonych. Wszak powiedziane w "Dezyderacie" jest: "Wykonuj z sercem swą pracę, jakakolwiek byłaby skromna, jest ona bowiem trwałą wartością w zmiennych kolejach losu".

Kiedy jednak patrzę na to, co robię, nie czuję, żeby ten fragment miał jakiś większe znaczenie. Efekty mojej pracy są bardziej efemeryczne niż kwiaty, które więdną zaraz po opuszczeniu kwiaciarni. Mimo to, jak już wspomniałem, zmienił się mój sposób myślenia. Nie wierzę w żaden wielki sens ani jakąkolwiek "trwałą wartość", którą buduje się tak ulotną w skutkach pracą. Jest to bajka wymyślona przez ludzi, którzy próbują oszukać siebie samych i wmówić sobie, że może i ich obecne życie jest marne, ale swą ciężką i nawet uczciwą pracą nabijają sobie gdzieś tam punkty karmy, losu czy ogólnie pojętej i przez nikogo nie egzekwowanej sprawiedliwości społecznej.

Prawdy jednak nie kształtuje to, w co chcielibyśmy wierzyć, a raczej to, co jest, no cóż, prawdziwe. Niezależnie od tego, jak bardzo chciałbym wierzyć, że mam milion dolarów, nie zmienia to stanu mojego konta. Bardzo chciałbym wierzyć, że powinienem być przyzwoity i solidny w pracy dlatego, że w ten sposób ktoś odwdzięczy mi się tym samym, ale relacje ludzkie to nie jest trzecia zasada dynamiki Newtona: społeczności w szerokim rozumieniu nic takiego nie obchodzi. Prawda jest taka, że nie ma dobrego źródła mojej przyzwoitości. Jest jedynie świadomość tego, że jestem tylko nędznym dwunożnym ssakiem typu homo sapiens żyjącym na jednej z wielu planet w składającej się ze stu miliardów gwiazd galaktyce, że życie umieściło mnie pomiędzy innymi takimi homosami i że ogólnie rzecz biorąc, wiem, czego nie chcieliby, żeby im robiono. Empatia. To wszystko, co jest potrzebne do bycia dobrym, uczciwym i wiernym. Szukanie dodatkowych wyjaśnień, dorabianie teorii punktów, systemu przysług i nagród przyznawanych za dobre uczynki jest dopiero przejawem prawdziwej arogancji: kiedy nie znamy sensownej odpowiedzi na pytanie, czemu staramy się być dobrzy, mamy skłonność do wymyślania odpowiedzi i z braku lepszej przyjmowania jej za prawdziwą. Kiedy nie mamy na coś wytłumaczenia, uczciwą i jedyną dopuszczalną odpowiedzią jest "Nie wiem".

Przestaję więc udawać, że coś wiem. Żyję według zasad, które dyktuje mi empatia, na korepetycjach nie zmuszam nikogo, żeby pokochał matematykę - oczekuję tylko uczciwej pracy w zakresie przewidzianym przez program szkoły (choć i to dostaję bardzo rzadko) - ale staram się mówić z pasją, bo a nuż może ktoś inny też jest wyposażony w empatię i podzieli mój entuzjazm. W końcu to właśnie taki entuzjazm jednej z moich uczennic był powodem, dla którego odkurzyłem dziennik i stworzyłem nowy wpis.

Wpis, za który z góry trochę przepraszam o tyle, że jest prawdopodobnie bardzo chaotyczny; nie będę czytał go przed publikacją. Tworzę go o takiej godzinie, że - biorąc pod uwagę, jak niewiele spałem poprzedniej nocy - już dwoi mi się w oczach ze zmęczenia i nie bardzo widzę, co piszę. Jeśli jednak ceną za podzieloną empatię ma być niewyspanie się dziś kolejny raz, to nie jest ona wcale wysoka. I nieważne, czy będę od teraz pisał regularnie czy znów zarzucę to na rok - przeżyłem dzisiaj chwilę prawdziwego dobra.

19 września 2013

Życie asymptotyczne

Od bardzo dawna niczego nie pisałem, to prawda; podobno jednak lepiej milczeć i wydawać się głupim niż otworzyć usta i rozwiać wszelkie wątpliwości. Ale to tylko utarte powiedzenie. Tak naprawdę mam na myśli to, że o ile przez pierwsze kilka miesięcy związku z Martą - bo głównie o tym będzie ten wpis, czego zresztą można było się spodziewać - mogłem w przypływie szaleństwa ślepego szczenięctwem uczucia powypisywać jakieś nieszczęsne mądrości, których potem musiałbym się wstydzić, o tyle właśnie z tego powodu nie zamierzałem tego robić. Zdawałem sobie sprawę z faktu, że jeśli w ogóle dodam jakąś notkę, to na pewno napiszę o Marcie i o mnie - i nie chciałem tego czynić, bo wiedziałem, że w ogóle nie mam zdolności oceny mojego położenia z dystansu. Teraz jestem z Martą od siedmiu miesięcy i choć ta sytuacja jest dla mnie wciąż bardzo nowa, podejrzewam, że jestem w stanie przynajmniej ogólnie na jej temat się wypowiedzieć.

Jeśli miałbym określić nasze spotkanie jednym przymiotnikiem, powiedziałbym, że było bardzo mało prawdopodobne. (No dobra - jednym wyrażeniem przymiotnikowym). Tak, wiem, że wiele par mówi "Och, spotkaliśmy się zupełnym przypadkiem, szansa jedna na milion, na niebie musiała wtedy być nasza szczęśliwa gwiazda", ale nie w tym rzecz. Fakt, nie jestem typem człowieka, który czynnie szuka sobie partnerek, a i Marta nie interesowała się nigdy tym aspektem życia towarzyskiego, ale naprawdę nie o to mi chodzi. Mam na myśli bardziej to, że oboje zawsze podążaliśmy drogami, które - jeśli można to tak określić - były równoległe do wszystkich innych. Wprawdzie w geometrii euklidesowej jedna prosta nie może być równoległa do wszystkich innych, ale, po pierwsze - wiadomo, że mamy geometrię Riemanna (choć niczego o niej nie wiem), a po drugie, jakież piękne byłoby życie, gdyby ścieżka, którą się podąża, faktycznie była prosta.

Mówiąc o równoległości, chcę powiedzieć, że oboje staraliśmy się, nie oddalając się zbytnio od ludzi, nigdy tak naprawdę się z nimi duchowo nie spotykać (lub, według geometrii nieeuklidesowych, spotkać się z nimi dopiero w nieskończoności). Mnie samemu ta równoległość wychodziła czasami dość marnie, byłem oporny i wprost unikałem ludzi, Marta - będąc z natury grzeczniejszą i bardziej przyzwoitą ode mnie - nieraz dawała się nieść lokalnym prądom w rzekach swoich niewielkich grup społecznych, ale kiedy napotykała wolny brzeg, z chęcią na niego wychodziła. Oboje tak długo udawaliśmy, że w sumie nie potrzebujemy nikogo bliskiego - ja bardziej świadomie, Marta mniej - że w końcu sami siebie do tego przekonaliśmy. Właśnie dlatego szansa na to, że się spotkamy - nie dosłownie, fizycznie, tylko duchowo czy też, jeśli ktoś tak woli, "mentalnie" - była bardzo niewielka, czego byłem boleśnie świadomy, kiedy się o nią starałem; w pewnym momencie straciłem już prawie całkowicie nadzieję i byłem niemal pewien, że rozminiemy się na tych naszych równoległych kursach.

Widziałem wprawdzie, że zwracamy wzajemnie swoją uwagę bardziej, niż miałoby to miejsce w zwykłej znajomości, ale i tak obawiałem się, że Marcie nie wystarczy determinacji, by kiedykolwiek wypowiedzieć swoje myśli - oczywiście, że sam nie chciałem tego robić! Było jasne, że któreś z nas musiało w końcu zboczyć z torów, wykonać ryzykowny krok - ryzykowny nie tylko dlatego, że groził zranieniem w razie odrzucenia, ale również, a nawet przede wszystkim z tego powodu, że o ile nietrudno odizolować się od uczuć i przeżyć i ułożyć sobie takie życie, o tyle powrócić do nieregularności, z własnej woli chcieć podejmować ciągłe ryzyko i przeżywać mało dotąd znane emocje wcale nie jest tak łatwo. Na ile jest to lęk, a na ile wygoda, trudno powiedzieć; dość, że krok został wykonany i nie mam wątpliwości, że wykonanie go było dobrym pomysłem.

Nie mówię przy tym, że nigdy nie miałem takich wątpliwości; nieraz już myślałem sobie, że dla Marty lepiej byłoby, gdybym w ogóle nie zaprosił jej wtedy na łyżwy, bo później niejednokrotnie widziałem, jak zasmucała ją moja reakcja na różne czyny i słowa. Być może odzywała się wtedy też we mnie chęć powrotu do poprzedniego trybu życia, który niewątpliwie był łatwiejszy; łatwiejszy na takiej samej zasadzie, jak rozwiązywanie zwykłych równań jest łatwiejsze niż rozwiązywanie zadań z kontekstem, w których dopiero trzeba je napisać. Pierwsze jest monotonnym i niezbyt satysfakcjonującym wykorzystywaniem umiejętności wyliczania iksa; jedynym celem jest rozwiązywaniem równań samo w sobie, tak, jak "życie równoległe" jest jedynie jedzeniem, spaniem i rozwijaniem się fizycznym i umysłowym dla samego rozwoju. Drugie zmusza cię do tego, żebyś spojrzał na rzeczywistość matematycznie i nałożył sobie to, w jaki sposób myślisz, na to, co widzisz; wtedy pojawia się zastosowanie, a wraz z nim sens umiejętności. Dlatego mam nadzieję nigdy już nie pomyśleć, że nie powinienem był wcale wiązać się z Martą - choćbym uważał tak tylko ze względu na nią. W końcu kim jestem, że wiem, co jest dla niej dobre?

Ostatecznie, ile bym tu teraz nie napisał i jak długimi zdaniami, nasza przygoda dopiero się zaczyna i jest jeszcze przede mną; mam tylko te kilka wniosków, od których mogę wyjść i starać się wszystko poprowadzić tak, by Marta zawsze pozostała dla mnie kimś szczególnym, nigdy do końca nie poznanym, nigdy wprost nie dotkniętym, a wciąż coraz bliższym, jak asymptota dla krzywej.

Jak to mówią nasi przyjaciele z kierunku przeciwnego niż zachodni, "pażiwiom, uwidim". Życzę zatem sobie samemu powodzenia w moim zmienionym życiu. Już nie równoległym - teraz asymptotycznym.





PS Tak, wiem, że to nie były metafory, tylko porównania, ale porównanie po angielsku to "simile" i nie chciałem dalej komplikować dialogu. Tak przy okazji, ta gra słów nie działa po polsku, dlatego właśnie musiałem napisać tę rozmowę po angielsku.

PPS Miło znów coś napisać, mimo wszystko. Jeśli ktoś zechce zostawić komentarz, to proszę, niech nie robi tego jako "Anonim": przy wpisywaniu komentarza jest opcja "Nazwa/Adres URL". Nie trzeba tam wpisywać żadnego adresu, wystarczy podać jakąś nazwę użytkownika i wcisnąć "Dalej"; byłoby mi naprawdę bardzo miło, gdyby komentujący dawali znać, kim tak naprawdę są.

7 stycznia 2013

"Hey, self..."

I ja śmiem nazywać to dziennikiem. Chyba już dawno zapomniałem, jakie jest podstawowe znaczenie słowa "dziennik"; przypomina mi się tu historia Ludwika XVI, który w dniu zdobycia Bastylii przez rewolucjonistów - 14 lipca 1789 - zapisał w swoim dzienniku tylko jedno słowo: "Nic". Potem pewnie się zdziwił. Być może jestem właśnie taką francą i w moim małym świecie według Ludwiczka po prostu nie zauważam istotnych wydarzeń. Nic. Nic. Nic. O, ścięli mnie.

Niedawno usłyszałem coś zabawnego w pewnym - a jakże - filmiku na Youtubie. Pewien człowiek opisywał, jak to postanowił pójść na plażę:

And I said to myself: hey, self! Let's go to the beach to cool down.

Ponieważ ostatnio - właściwie tak, jak zwykle - jedyną osobą, która dzielnie dotrzymuje mi towarzystwa, jestem ja sam, właściwie nie ma powodu, dla którego miałbym nie obdarzyć mojego self świadomością, charakterem i prawem do wyrażania swojej opinii. Może nawet zarejestruję go, żeby mógł głosować. Hej, Self, tylko pamiętaj, żeby nie głosować na Palikota.

Tak więc rozmawiając ostatnio z Selfem, doszedłem do wniosku, że on też już ma dosyć życia w samotności. Niby mamy siebie, ale jednak za każdym razem, kiedy próbuję opowiedzieć Selfowi jakiś fajny dowcip, ten mówi mi, że już go zna. To przestaje być śmieszne i nie ma już po co kolekcjonować dobrych dowcipów. Dlatego postanowiłem po tych pięciu czy sześciu latach, z których nawet nie wszystkie pamięta ten dziennik (hura, sto lat, w listopadzie minęła druga rocznica), po raz kolejny spróbować ustalić, czy mnie i Selfowi nie będzie przypadkiem lepiej przy kimś trzecim.

Moja złamana miłość z początku liceum na bardzo długo pozbawiła mnie poczucia sensu szukania jakichś znajomości poza sferą czysto koleżeńską. Nie zamierzam się rozwodzić nad tym, co tam dokładnie się stało, bo tego nawet słynny Wincenty Davies Kadłubek-Tatarkiewicz by nie ustalił; dość, że nie chciałem przez własne nadmierne poświęcenie i zawiedzione przez to nieproporcjonalne nadzieje po raz kolejny wystawiać się na zranienie. Ponieważ wpadam właśnie w konwencję pisania dla siebie samego, podając zbyt ogólny zarys zaszłych przejść bez żadnego kontekstu i zatem żadnej szansy na zrozumienie przez czytelnika innego niż ja sam, dodam już tylko, że miałem w tym smutnym czasie w planach pozostać samotny na czas nieokreślony. Desperackie postanowienie raz! Na zimno!

Swobody, które wiązały się z takim życiem, były i są niewątpliwie atrakcyjne, na czele z możliwością bycia cały czas sobą bez konieczności przejmowania się kimkolwiek bliskim. Była w tym jednak pewna pułapka, której nie przewidziałem: o ile faktycznie mogłem być sobą i było mi z tym świetnie, to jednak, jak się okazuje, jest mnie trochę za dużo jak na mnie jednego i ten "ja" pod wpływem ciężaru mnie wypaczył się, skrzywił i stał się inny. Nawet nie zauważyłem, kiedy - będąc cały czas sobą - odpadłem od własnej normy o zdecydowanie więcej niż odchylenie standardowe, czego wynikiem być może było narodzenie tego "Selfa", z którego sobie tak dzisiaj żartuję. Nie chciałem wtedy z nikim się wiązać, bo stwierdziłem, że nie byłoby uczciwym obdarzanie kogoś szeregiem wad, jakim się stałem, i oczekiwanie w zamian bliskości i zrozumienia.

W czasie ostatniego wyjazdu na narty i przy kilku innych, powiedzmy, okazjach socjalizacyjnych, doszedłem jednak do wniosku, że jeśli tego nie zrobię, to odchylenie będzie tylko rosło. Nie jestem bańką-wstańką i tylko ktoś mi bliski byłby w stanie zmusić mnie, żebym zaczął z powrotem przypominać Matejkowskiego, którym byłem przed Selfem. Nie da się samego siebie wyciągnąć z bagna za włosy.

Dlatego bardzo chcę spróbować związać się z pewną bardzo specjalną osobą. A jeśli mi się to nie uda, czy to przeze mnie, czy nie, nie zamierzam znów na tak długo uciekać w uroki samotnego życia. Wygląda na to, że wyzbywając się zobowiązań wobec innych, nieuchronnie wyzbywam się ich wobec siebie samego.

Hey, Self. Let's go on an adventure. For what it's worth.




PS. W razie, gdybyście nie byli tak zasobni w żarty jak Self, oto dowcip o samotnym facecie, który kupił sobie papugę.

Samotny facet kupił sobie papugę, żeby dotrzymywała mu towarzystwa. Okazało się jednak, że ptak należał wcześniej do starego marynarza i cały czas niemiłosiernie klął. Facet robił, co mógł - dawał papudze najlepsze jedzenie, puszczał łagodną muzykę i czule do niej mówił, ale to nic nie dawało. Pewnego dnia w przypływie wściekłości złapał klnącą papugę, wrzucił ją do zamrażarki i zatrzasnął drzwiczki. Papuga przez chwilę rzucała się i klęła po swojemu, jednak po jakimś czasie wszystko ucichło. Facet, trochę pomyślawszy, co zrobił żywemu stworzeniu, otworzył zamrażarkę i wyjął ptaka, który bardzo grzecznie powiedział:
- Bardzo przepraszam za moje dotychczasowe karygodne słownictwo i zachowanie. Bardzo postaram się poprawić w przyszłości.
Facet oniemiał, zdumiony nagłą przemianą papugi, która w tym momencie dodała:
- Czy wolno mi spytać, co takiego zrobił kurczak?

20 listopada 2012

Tajemnice czwartej ściany

Niedawno - albo i dawno, bo ostatnio otwierałem mój dziennik jeszcze rzadziej niż moja wychowawczyni w podstawówce otwierała dzienniczek cud-grzecznego Łukaszka - blogspot wprowadził na swój pulpit nawigacyjny diagram przedstawiający liczbę odwiedzin strony w poszczególnych dniach. Wygląda to mniej więcej tak:





Zastanawiam się, czemu to jest wykres funkcji ciągłej, biorąc pod uwagę, że przedstawia liczbę wyświetleń. Nie sądzę, żeby przez czas pomiędzy, na przykład, 16 a 18 listopada liczba wyświetleń przeszła od pięciu do zera inaczej niż po liczbach naturalnych. (To mi przypomina, jak ostatnio ktoś poprosił mnie, żebym podał mu liczbę od 1 do 10 - i kiedy powiedziałem "pierwiastek z 43", stwierdził, że jestem beznadziejny. Ale przecież nie powiedział, że to nie może być liczba niewymierna.). No, ale jestem w stanie zrozumieć, że taki wykres jest bardziej czytelny niż jakieś kropki i za pomocą nachylenia linii lepiej pokazuje zmiany popularności strony w różnych przedziałach czasu. To ja bym jeszcze zaszalał i walnął obok wykres pierwszej pochodnej - ona jeszcze lepiej pokazuje zmiany monotoniczności. Ale to by już był chyba... punkt przegięcia. (Dziesięć punktów dla ludzi, którzy zrozumieli ten żart, a osiem dla tych, którzy teraz idą sprawdzić, co to jest punkt przegięcia).

Ale właściwie to nie chodziło mi o to, żeby pastwić się nad sensownością tego wykresu. Podczas gdy sam nie wchodziłem na mojego bloga już od dobrych paru miesięcy, ta linia, jeśli wyobrazić ją sobie jako elektrokardiogram, wcale nie prognozuje rychłej wizyty w kostnicy. Zdaje się, że albo hakierzy używają węszących botów gończych do tropienia ważnych informacji ze świata na tym blogu (to się chyba chłopaki zawiedli), albo ktoś rzeczywiście jeszcze tu wchodzi w płonnej nadziei, że znajdzie coś nowego. Być może wasze nadzieje właśnie się spełniły, choć ta dzisiejsza notka właściwie nie jest o mnie, tylko głównie o elektronicznej świadomości na tym blogu. To niby też ja, ale i nie ja - rozumiecie. Mam nadzieję, bo ja chyba nie do końca. Evil twin theory.

Jestem w tej chwili artystycznie nastawiony, bo do tej pory na puzzlach ułożyłem już niewyobrażalną liczbę mniej lub bardziej przerażających landszaftów. Mógłbym zamiast tych straszliwych widoczków układać, no nie wiem, Ferrari, konie albo śpiące niemowlaki (to ostatnie wydaje się dość perwersyjne, ale Trefl najwyraźniej robi zestawy również dla bardzo cierpliwych fetyszystów), jednak w tym wszystkim nie ma aż tyle dobrej zabawy, ile jest przy naturze i budynkach. Tu człowiek nawet się uwrażliwia na różnice pomiędzy odcieniami, a koń - czy żywy, czy mechaniczny - jaki jest, każdy widzi, koniec i kropka. Ale to już wszystko było. Teraz układam coś zupełnie innego: "Stworzenie Adama" Michała Anioła. To taka miła odmiana po wszystkich widoczkach na kolejny górski zamek w Niemczech z połaciami lasu i obligatoryjnym jeziorkiem. Można trochę poobcować z wyższą sztuką, a poza tym ta układanka - przynajmniej raz - przyda się do czegoś innego niż zapychanie mi piwnicy wielkimi płytami wiórowymi.

Biorąc pod uwagę moje artystyczne nastawienie i ogólną aktywność prawej komórki mózgowej (wbrew obiegowej opinii, mam jedną z prawej, choć jest bardzo malutka), zamierzam wkrótce zmienić obrazek tytułowy i może nawet tło. Jeśli nie przestanę izolować się od świata i ludzi, nie spodziewam się jakiejś ogromnej liczby notek, bo i też nie będę miał o czym pisać, ale uczucie, które towarzyszy mi przy pisaniu, jest zdecydowanie warte odrobiny wysiłku socjalizacyjnego.




PS. Moje ostatnie spostrzeżenie na temat języka polskiego i równouprawnienia... Młodzi Bocheńscy, kiedy rozwiązuję z nimi konkursy, mówią w kółko, że "w klasie jest dwadzieścia sześć uczniów". Już samo "dwudziestu sześciu uczniów" budzi niepokój wiecznie czujnych sufrażystek - bo o ile możemy sobie walczyć o psycholożkę i ministrę w liczbie pojedynczej, to w polskim liczba mnoga nieuchronnie ocieka testosteronem i dzieli świat na dwie kategorie - mężczyzn i przedmioty. Dlatego jeśli chcemy stwierdzić, że może nie była to jedna z tych męskich szkół początków XX wieku, to należy powiedzieć "dwadzieścioro sześcioro uczniów". Ale to w ogóle nie jest ten poziom błędu; nie chodzi już o jakieś tam parytety - stwierdzenie "dwadzieścia sześć uczniów" to równanie tychże uczniów z kilogramami kartofli w piwnicy. Dziewczyny - wolałybyście zostać nazwane facetem czy ziemniakiem? Bo nie jestem pewien, co jest dla was większą zniewagą, a tak przynajmniej będę wiedział, co mówić młodym...

16 czerwca 2012

Stęchiometria

Po prostu nie patrzcie na datę poprzedniej notki.

Ha, ostatnio jeden z moich uczniów poprosił mnie, żebym zrobił z nim chemię zamiast matematyki, bo mają mieć ultrapoprawkowy sprawdzian końcoworoczny. Kiedy więc dowiedziałem się, że mam czasowo przekwalifikować się na korepetytora z chemii, najpierw odpowiedziałem, że to szalony pomysł, bo chemię miałem ostatnio pięć lat temu i nic z niej już nie pamiętam, że ja tu jestem od matematyki i tak dalej... Ale następnego dnia pomyślałem sobie, że przecież w gimnazjum miałem ponadprzeciętne oceny z chemii (i nawet moja nauczycielka miała na nazwisko Matejek, a to już jakiś znak - w razie, gdyby ktoś nie pamiętał, ja sam nazywam się Matejkowski), że brałem wtedy udział w konkursie chemicznym i że nawet w liceum z chemii szło mi lepiej niż z pozostałych przedmiotów, na które niegdyś podzieliła się podstawówkowa przyroda.

Stwierdziłem więc, że pomimo upływu czasu spróbuję mu pomóc. Ma do zaliczenia stechiometrię - no wiecie, te wszystkie masy atomowe, bilansowanie równań chemicznych, mole, stałe Avogadra i takie tam. We wtorek rzuciliśmy się na zadania bez żadnego wcześniejszego przygotowania, bo i też nie miałem źródła, z którego mógłbym się przygotować - teraz pożyczyłem od Mateusza ten brązowy zbiór K. Pazdro (pamiętacie go?).

Chodzi mi o to, że wynalazłem w tym wszystkim nowy dział życia - stęchiometrię, czyli odkrywanie i przeżywanie tego, w czym się już trochę zatęchło. Pomimo że miałem problem z przypomnieniem sobie wartościowości i mas atomowych niektórych pierwiastków, a nawet ich symboli (w pewnym momencie nawet kłóciłem się z chłopakiem, święcie przekonany, że wapń ma symbol Na :D), to ostatecznie nie trafiło się w tym zbiorze zadanie - zwykłe, z jedną czy dwoma gwiazdkami - którego nie byłbym w stanie rozwiązać i nawet, po chwili namysłu, topornie wytłumaczyć. Cały czas wracały do mnie rzeczy, których już zapomniałem, potem zacząłem coraz sprawniej rozwiązywać dawne zadania, a później nawet takie, których w liceum pewnie nawet bym nie ruszył. Inaczej mówiąc, zaszedłem krok dalej niż zwykłe przypomnienie sobie, "o co w tym chodzi".

To właśnie są "badania stęchiometryczne": przypominanie sobie czegoś i rozwijanie tego jako zupełnie inna osoba, z inną perspektywą i innymi umiejętnościami. Jest coś naprawdę fajnego w świadomości, że wraca do mnie coś, o czym myślałem, że już to zupełnie zapomniałem - i nie tylko wraca, ale jeszcze ewoluuje, znajduje więcej miejsca na ekspansję. To coś więcej, niż przypominanie sobie - to jeszcze interpretacja przeszłości na gruncie teraźniejszości, tu i teraz. To nie tylko powrót do tego, co było kiedyś, to wyjście poza granice, których kiedyś się nie przekroczyło. O ile rozrzewniający powrót do piosenki Szczepanika, którą wiele razy kiedyś się słyszało jest po prostu wspomnieniem, badaniem stęchiometrycznym byłoby posłuchanie pozostałych jego utworów, po czym być może zagłębienie się w muzykę lat 60. i 70. i może nawet założenie zespołu retro.

I o ile zadania z chemii licealnej nie są najlepszym przykładem, bo nie ma tu specjalnie miejsca na rozwój, to gdyby nie one, nie zauważył tego zjawiska lub nie odróżniłbym go od zwykłych wspomnień. Dlatego będzie ono u mnie już zawsze miało nazwę "stęchiometria" - powrót do czegoś, co już zatęchło i rozwijanie się w tym w nowej rzeczywistości.

24 kwietnia 2012

Matma do żucia

Jestem człowiekiem dość nerwowym. Nie chodzi o to, że łatwo tracę panowanie nad sobą - z natury wprawdzie podchodzę do wszystkiego dość bezpośrednio i miewam silne uczucia związane ze wszystkim, co ma na mnie wpływ, ale to nie są takie emocje, których nie byłbym w stanie opanować. Nie, rzecz w tym, że jestem ogólnie nerwowy - mniej lub bardziej napięty przez cały czas, co objawia się między innymi tym, że nagminnie zaciskam zęby i pocieram nimi o siebie. Przez to ciągle je osłabiam i pewnie wkrótce będę musiał wymienić je na złote, choć to może być trochę kosztowne. Ale to już inna sprawa.

Od zawsze też lubię gumę do żucia - nie jakoś pasjami, niespecjalnie też lubię sam sztucznomiętowy smak czy tę glutokonsystencję, ale jakoś lubię ją żuć. Kiedy ostatnio uświadomiłem sobie moje bezwiedne zgrzytanie zębami, odkryłem, że żucie gumy przeciwdziała temu, można by powiedzieć, tikowi nerwowemu: zęby zajęte są bezskutecznymi próbami zmiażdżenia miękkiej gumy i tarcie ustaje, zastąpione przez przeżuwanie - niekończące się, ale dzięki miękkości gumy nieszkodliwe dla stabilności uzębienia. Właśnie dlatego lubię ją żuć - nie dla smaku, tylko dlatego, że dzięki temu nie robię czegoś jeszcze gorszego, "zajmując" czymś swoją dolną szczękę, żeby "nie myślała" o stresowaniu się i zaciskaniu zębów lub ich tarciu o siebie.

Zanim odkryłem ten mój nieświadomy "odruch zębowy", wydawało mi się, że wszystkie korepetycje z matematyki, których udzielam, wziąłem na siebie z dwóch konkretnych powodów. Po pierwsze, od zawsze lubiłem matematykę i uczenie jej kogoś pozwala mnie samemu na jeszcze dogłębniejsze jej pojęcie, a po drugie - dobrze by było coś zarobić. Jedno i drugie jest prawdą. Wiele zadań, nawet takich z konkursów dla podstawówki, pozwoliło mi odkryć więcej zależności matematycznych, niż kiedykolwiek sprawiła to edukacja państwowa, no i zarabiam jakieś tam pieniądze i mogę w pewnym stopniu uniezależnić się finansowo od rodziców. Tak naprawdę jednak nie jestem ani nauczycielem z powołania, ani urodzonym kapitalistą: to pierwsze nie, bo nie lubię i nie umiem uczyć ludzi, którzy ze mną nie współpracują, a to drugie nie, bo jestem trochę zbyt miły i bezinteresowny, żeby zbić fortunę. Korepetycje sprawiają mi przyjemność - lubię zwłaszcza błysk zrozumienia w oczach ludzi - ale zapewne nie aż taką, żeby zapychać sobie nimi prawie cały wolny czas, nie wyłączając nawet soboty.

Wydaje mi się, że prawdziwym powodem, dla którego z własnego wyboru mam tyle korepetycji, nie jest potrzeba nauczenia kogoś, co to jest wielomian, ani chęć zarobienia na puzzle i herbatę. Tak naprawdę przyczyna jest tutaj taka sama, jak ta, dla której lubię żuć gumę pomimo tego, że nie lubię szczególnie ani jej smaku, ani konsystencji - muszę się czymś zająć. Gdybym nie spędzał czasu na korepetycjach, miałbym go dla siebie za dużo, a kiedy tak jest, zaczynam przypominać sobie o aktualnych problemach, o niepowodzeniach z przeszłości i niepewności przyszłości, o konieczności utrzymania kontaktu z kilkoma ludźmi, z którymi być w kontakcie wcale nie mam ochoty, i tak dalej. Większość ludzi potrafi jakoś na chwilę odciąć się od tego wszystkiego, ale ja nie; gdy tylko nie mam niczego do roboty, zaczynam o tym wszystkim myśleć i ścieram się ze sobą jak te moje zęby, zużywając się psychicznie. Dlatego wymyśliłem sobie te korepetycje, które zajmują mi czas, kiedy na nich jestem oraz kiedy przygotowuję różne materiały i zadania w domu. Matma jest w makroskali tym, czym guma do żucia w mikroskali - czymś, co wypełnia czas i powstrzymuje mnie przed bezwiednym robieniem czegoś bardziej szkodliwego. Dzięki gumie przynajmniej przez jakiś czas nie wypadną mi zęby, a dzięki korkom jestem w stanie utrzymać wszystkie klepki w makówie na mniej więcej jednym miejscu. To taki rodzaj matmy do żucia.

Nie wygląda to nawet w połowie tak różowo, jak najbardziej marna owocowa guma do żucia. A ja nawet nie lubię owocowej. Cóż, na pocieszenie mogę zawsze sobie powiedzieć, że może dzięki tym wszystkim korepetycjom odłożę dość, by - kiedy w końcu zajdzie taka potrzeba - sprawić sobie ten komplet złotych zębów...

8 kwietnia 2012

Głosy ze zmywarki

Jak ja nie cierpię, kiedy ktoś myśli cały czas schematami.

A nie, chwila, to miało być później. Wygląda na to, że moja niedawno wyhodowana (i zapewne czasowa) nienawiść do stosowania schematów nie pozwoliła mi skorzystać z szablonu artykułu: wstęp, rozwinięcie, zakończenie. No to zacznijmy od początku.

Jak ja nie cierpię, kiedy ktoś próbuje mnie niańczyć.

Właśnie od tego miałem zacząć. Czasy, kiedy miałem jedenaście lat, minęły, co smutne (a teraz to właściwie jedenastolatki są i tak nadspodziewanie samodzielne - może nawet trochę za bardzo, bo świat chyba nie zrobił się dużo bardziej bezpieczny od końca XX wieku). Właściwie to czasy, kiedy miałem jedenaście lat, niedawno minęły już dwa razy...

Pomimo to prawie cały czas ktoś próbuje mnie w czymś wyręczać albo od czegoś ratować. Najprostszy przykład mam w domu: Kiedy wkładam do zmywarki coś do mycia, to jeśli w zmywarce są czyste naczynia, mama ZAWSZE powie mi "Łukasz, nie wkładaj, tam są czyste". Tak, jakby zmywarka po zakończeniu pracy włączała laserowy czujnik, który alarmuje moją mamę, gdy tylko zbliżam się do tego ustrojstwa. Do jasnej cholery... Czy ja nie mam oczu albo rąk, że nie mogę wyjąć na próbę jednego talerza i samemu sprawdzić, czy nie jest czysty? Kończy się to tym, że po powtórzeniu eksperymentu n-krotnie przestaję mieć impuls do sprawdzenia czystości naczyń, bo przecież zawsze gdzieś tam pojawiał się tajemniczy głos - może nawet był to głos samej zmywarki? - informujący mnie o ich stanie. Przez to oduczam się myśleć, a kiedy ten smutny proces dobiega końca, jest tak: "Słyszę głos - czyste, nie słyszę - można wkładać talerz." Zaczynam myśleć schematami.

Jak ja nie cierpię ludzi myślących cały czas schematami.

Właśnie, teraz mogę wrócić do mojego inmediasresu. Myślenie schematami jest w porządku do momentu, kiedy schemat wypiera podstawę, na której został zbudowany, albo kiedy w ogóle nigdy nie było żadnej podstawy. Wtedy już nie da się zbudować innego schematu na potrzeby okoliczności; na przykład ja nie mam talentu rysownika i kreślę moje oka na jedno kopytko, wszystkie takie same - no i nie potrafię narysować niczego innego, bo nie mam żadnych podstaw, dlatego wszelkie inne elementy potrzebne mi do danego obrazka przeważnie ściągam z Sieci. Nie umiem też specjalnie kreatywnie gotować, więc stosuję gotowe przepisy albo łączę ze sobą te podstawowe składniki, które znam i wiem, czy do siebie pasują. Ale jeden z ludzi, których uczę, używa takiej metody, posuniętej do granic absurdu, w zadaniach z matematyki - a to już jest dziedzina, w której nie można cały czas robić wszystkiego na jedno kopyto. W szkole, w której był poprzednio, uczono go tylko w ten sposób, więc zapamiętał między innymi "jak jest moduł, to albo plus, albo minus". Brzmi podobnie do tego, czego i nas uczono, prawda? Ale większość z nas wie, ile wynosi wartość bezwzględna z 6, a to dlatego, że rozumiemy podstawy, czyli co to w ogóle jest wartość bezwzględna. A Pan Schemacik zna tylko tę ludową mądrość "jak moduł, to plus albo minus", więc teraz, kiedy pytam go, ile wynosi |6|, to dowiaduję się, że to jest 6 lub -6... Szlag mnie trafia za każdym razem, kiedy do każdego zadania muszę wyjaśniać mu praprzyczynę wszechmodułów, bo wszystko to jest tak oczywiste i proste, kiedy rozumie się, co te dwie pionowe kreski oznaczają, i tak nieprawdopodobnie męczące i nieprzyjemne, kiedy się tego nie rozumie. Schematy same w sobie nie są złe, tak jak i cukier sam w sobie nie jest szkodliwy - ale nie istnieje dietetyk, który polecałby odżywianie się samym cukrem. Parszywe myślenie wąskotorowe włazi wszędzie, zastępując podstawy pozwalające zrozumieć, skąd coś się wzięło, a potem Sz. P. Najednokopyto w nowej, lepszej szkole ma płot w dzienniku, bo dostaje zadania, których schematów nie miał zapisanych na twardym dysku. Świetnie potrafi usunąć niewymierność z mianownika, ale jeśli spytać go, z czego się korzysta przy tej czynności, to ze szczerym, lekko poirytowanym zdziwieniem stwierdzi: "Nie wiem, skąd mam wiedzieć?!". Przy takich okazjach już prawie słyszę "Łuuukasz, czyyyste sąąą..."

Myślenie schematami wynika bezpośrednio z niańczenia człowieka, czy to dziecka, czy starszego. Szablony niewątpliwie przydają się - na przykład w szachach otwarcie i końcówkę gra się według pewnych schematów, a i w partii środkowej istnieją pewne, jak to mówią komentatorzy, "stałe fragmenty gry": związanie, ofiara, widły, atak z odsłony, ruch wyczekujący i inne - ale żeby wiedzieć, kiedy je wykorzystać, trzeba wiedzieć, do czego służą i przede wszystkim na jakiej podstawie ktoś kiedyś stwierdził, że coś takiego jest dobrym pomysłem. Bezrefleksyjne schematy można zostawić tam, gdzie faktycznie można ich bezpiecznie używać - może w gotowaniu, może w interpretacji poezji, ale nie w takich dziedzinach, w których możliwych schematów jest więcej niż atomów we Wszechświecie. W przeciwnym razie głosy ze zmywarki będą prześladować człowieka jeszcze długo.

30 marca 2012

Matejkowski, oko na życie!

Wzięła mnie tęsknota za żaglami. Miałem na obrazek tytułowy dać wielki kocioł zupy pomidorowej (z jakiegoś powodu), ale pomyślałem, że jednak zrobię takie coś. Komenda "oko na coś" pasuje do obrazkowego motywu ok w dzienniku, a poza tym o takich godzinach jak ta - i przy tej ilości herbaty, którą musiałem wypić, żeby przeżyć cholerne wycinanie tych obrazków w GIMP-ie (co jest skrótem od "Gibnięty I Mało Poręczny") - przychodzą do głowy niestandardowe myśli, a moja dzisiejsza niestandardowa myśl miała związek właśnie z żeglowaniem. No i trochę z matematyką (a jakże) - ale to dopiero na koniec.

Moja niestandardowa myśl podpowiedziała mi analogię pomiędzy hierarchią wartości okresów w moim życiu a sposobem prowadzenia jachtu. Wiadomo, że nie należy wybiegać za bardzo przed maszt jednostki pływającej, bo w ten sposób zanurza się większa część burt z przodu, dziób idzie do dołu i hamujemy: najprościej porównać to z jechaniem mordą po ziemi i tarciem twarzą o grunt. Bolesne i do tego spowalnia. Podobnie nie powinno się nadmiernie obciążać rufy jachtu, bo pod nią jest najwięcej powierzchni kadłuba, która wtedy stawia większy opór wodzie i hamuje: to z kolei najprościej porównać do próby przesunięcia pod wodą szerokiej deski do krojenia. Najlepiej więc, gdy balast - czy to żywy, czy martwy - jest mniej więcej na środku jednostki. Dobrze też mieć lekki, kilkunastostopniowy przechył na zawietrzną, bo wtedy pod wodą znajduje się bardziej płaska część kadłuba, która wraz z płaszczyzną wody ogranicza taką samą część objętości kadłuba, ale z mniejszą jego powierzchnią. Mniejsza powierzchnia - mniejszy opór, czyli lepsze pływanie. Podsumowując: balast nie za bardzo z przodu i nie za bardzo z tyłu i lekki przechył o jakieś 15-20 stopni.

A czy w życiu nie mam podobnie? Jeśli wybiegam się za bardzo do przodu, to tak, jak gdybym wszedł na dziób jachtu w trakcie żeglugi: widzę dalej, to prawda, ale też nie mam pojęcia, co dzieje się za masztem, a w dodatku płynę wolniej przez hamowanie dziobową częścią burt. Jeśli żyję cały czas w oczekiwaniu, to nie dość, że właściwie nie mam specjalnej satysfakcji z nadejścia wyczekiwanego wydarzenia, to dodatkowo rzeczywistość obecna stanowi dla mnie raczej przeszkodę w osiągnięciu upragnionej i podobnej do fatamorgany przyszłości. Dłużący się niemiłosiernie czas pozostały do upragnionej chwili zabijam głupotami, marnując go - dajmy na to, siedząc i kiwając się na krześle przez całą sobotę w oczekiwaniu na niedzielną imprezę, która potem i tak jest za krótka i, choć fajna, to niewspółmiernie do wcześniejszego oczekiwania. Gdybym miał torebkę herbaty za każdy taki przypadek...

Jeśli natomiast za bardzo rozpamiętuję przeszłość, to jak gdybym przeciążył w jachcie rufę: wielka powierzchnia kadłuba na opasłym zadzie łodzi ciągnie się za mną jak dryfkotwa, jak niewciągnięty na pokład odbijacz. Tkwienie w tym, co już było, zamienia mi dni w nieprzerwane pasmo wzdychania i przegrzewania mózgu obrazami przeszłości, a w dodatku zwykle albo otwiera moje stare rany, których czas w ten sposób nigdy nie zaleczy, albo zanurza mnie w samozadowoleniu z jakiegoś wydarzenia i daje fałszywe pojęcie o mym niewątpliwym geniuszu. Ten sposób życia przez dłuższy okres w liceum był udziałem, więc wiem, jak bardzo rzeczywistość jest spowolniona i wyjałowiona, jeśli odstawiać ją w kąt na korzyść czasu minionego.

Dlatego właśnie chcę umieścić większość balastu na środku, dokładnie na przecięciu osi kilu i mojego trawersu. Pamiętać o przeszłości - pamiętać, a nie żyć w obsesji nią - i pilnować tego, co ma się wydarzyć, żeby nie wydarzyła się jakaś paskudna niespodzianka, ale nie planować wszystkiego co do sekundy. I jeszcze zapewnić sobie korzystny przechył na zawietrzną: nie patrzeć na wszystko prosto i sztywno, tylko przechylić makówę, spojrzeć trochę krzywym okiem, mniej serio, przyjąć inną perspektywę, taką, na jaką pozwala rzeczywistość. Może dzięki temu zobaczę coś, czego pod normalnym kątem nie umiałem, a może po prostu nowa perspektywa uprzyjemni mi trochę ten jednostajny obrazek.


To jest właśnie mój plan krótko-, a może i długoterminowy. Ameryki nie odkryłem tymi moimi przemyśleniami, ale to jak z dyskusją akademicką na poziomie studenta: nie odkrywam niczego nowego, a jedynie powiązania między dwoma wcześniej niezwiązanymi rzeczami. No to odkryłem nową metaforę hierarchii wartości i postaram się za nią podążać, żyć chwilą obecną, z dnia na dzień. Zróżniczkować sobie życie po czasie na nieskończenie małe przedziały czasu dt i przewidywać dalszy przebieg funkcji życia z dotychczasowych wartości pochodnej, pamiętając jednocześnie o jej miejscach zerowych i o tym, dlaczego się wydarzyły. (Jak wiemy - ha, ha - pierwsza pochodna ma miejsca zerowe tam, gdzie funkcja zmienia monotoniczność, co jest bardzo intuicyjną metaforą nagłych zmian passy w życiu).

Jak to szło w tym słynnym dowcipie? "Zmień pan granice całkowania...".

27 marca 2012

Postmodernistyczny żyrandol

Właśnie pobiłem swój własny rekord w długości odstępu czasowego pomiędzy kolejnymi notkami. Obawiam się jednak, że przez większość czasu nie mam o czym pisać - dlatego nie piszę o niczym, żeby nie pisać o niczym. (Znalazca sensu tego zdania proszony jest o pilny kontakt). Wczoraj jednak spotkało mnie bardzo miłe wydarzenie, a poza tym nazbierało mi się już dość potencjału narzekaniowego.

Określenie "postmodernistyczny żyrandol" wymyślił Skwara, więc używam go wprawdzie bez jego wiedzy i zgody, ale za to z odpowiednią adnotacją. I nie czerpię z tego korzyści majątkowych. (Cóż, tak naprawdę kasuję grube miliony za każde użycie tego zwrotu, ale aparat administracyjny nie ma z tego nic. Opór podatkowy!!!).

"Postmodernistyczny żyrandol" określa całą gamę chaotycznych, bezsensownych rzeczy wiszących mi cały czas tuż nad głową jak szkło żyrandola, przez które świat widzę pokrzywiony i wyprany z wszelkiego idealizmu. Chwieją się nade mną te spośród moich korków, których nie lubię i na które jadę z uczuciem, że na mojej wizycie nikt nie zyska, a ja przejdę tylko kolejne bezużyteczne katharsis i być może niewielki ból gardła od gadania w kółko o tym samym. Widzę nad głową moje uczelniane kursy, których nazwy brzmiały świetnie, a które okazały się męczące, przez co przestaję czerpać przyjemność ze studiów. Szczególnie ciemny kawałek szkła ukazuje mi mojego tatę, który traci już nadzieję na to, że będzie jeszcze żył, przez co siedzi prawie cały czas w domu i sam nakręca swoją spiralę desperacji (co najwyraźniej odziedziczyłem po nim). I tak dalej. Ponure światło postmodernistycznego żyrandola rzuca cienie na wszystko wokół mnie i napawa mnie nieokreślonym przeczuciem, że dalsza przyszłość nie zapowiada się wcale jaśniej niż bliższa, a ta bliższa na pewno będzie jeszcze mniej kolorowa od tego, co dzieje się w chwili obecnej. Żyję więc tak z tym żyrandolem Damoklesa z dnia na dzień, myśląc w danym momencie co najwyżej o najbliższej godzinie, nie śmiejąc wyjrzeć dalej w obawie o własną stabilność umysłową, której znowu nie ma aż tak wiele.

A jednak z drugiej strony czasem ktoś przychodzi i rzuca różowym kamieniem w jakiś fragment tego klosza pokrzywionej rzeczywistości. Czasem, jak tę niedzielę, Matejkowski zostaje zaskoczony społeczeństwem, które do niego przychodzi jak Mahomet do góry. Ogólnie rzecz biorąc, lubię, gdy społeczeństwo zostawia mnie w spokoju, a w zamian sam nie zawracam mu nadmiernie jego kolektywnej makówy. Mimo to jak każdy lubię robić coś dla ludzi, więc gdy w piątek dowiedziałem się, że Mateusz ma do mnie jakąś sprawę, stwierdziłem, że przyjdę do niego w niedzielę rano. Wyobraźcie sobie (lub też przypomnijcie) moje zdziwienie, kiedy wszedłem do jego kuchni, by zastać tam komitet powitalny złożony z prawie wszystkich moich znajomych z Batorego, którzy pamiętali o moich urodzinach - o czymś, o czym ja sam zapomniałem, co zdarza mi się już od kilku lat. Cały ten wysiłek i poświęcenie potrzebne, żeby takie spotkanie w niedzielę o dziesiątej przy zmianie czasu na letni doszło do skutku... Poczułem się naprawdę wzruszony. Zatem - w kolejności siedzenia przy stole, bo jestem wzrokowcem - Mateuszu (gospodarzu wszelkich imprez do dziesięciu decybeli), Kiecie (jaki właściwie jest wołacz?), Macieju (przegrałem), Sebastianie i Adrianno Topkowie (to tylko skrót myślowy), Olu i Michale Ignaczakowie (Ignaczacy), Anetko (słyszysz mnie tam na górze?), Krzysztofie Mój Mały Pierniczku (tego jeszcze nikt chyba nie wymyślił), Adrianno (jedyna moja przyczyno sprawdzania skrzynki mejlowej), Kowalu, towarzyszu Lipski (który zadzwonił do mnie później) - dziękuję wam. Nie tylko za to, że pamiętaliście o moich urodzinach, ale też za to, że tłuczecie szkło w moim postmodernistycznym żyrandolu. Gdyby was nie było, w akcie desperacji zapewne założyłbym konto na facebooku.

Wkrótce zmienię obrazek tytułowy, bo ten jest już trochę nieaktualny. Poza tym mam nadzieję na nowy odcinek fanfika Hermione & Draco z udziałem Skwary. Zbliża się lato i będzie można wychodzić na powietrze i nieuchronnie spotykać się z różnymi fajnymi ludźmi. Być może pora, żeby wyjąć makówę spod tego cholernego klosza.

Uzupełnienie: Dwa dni po napisaniu tej notki dowiedziałem się, że "postmodernistyczny żyrandol" to mój własny wymysł, a nie Skwary. Rzeczywiście - użyłem go w jednym z fanfików i zapomniałem. W takim razie ta notka jest do niczego, bo myślałem, że interpretuję czyjeś słowa, a tak naprawdę poczyniłem inteligencki odpowiednik wyjaśniania własnego dowcipu. Łeee.

25 stycznia 2012

"Obłędne cykle Omnikręćka"

(Kliknij obrazek, coby powiększyć w nowym oknie lub zakładce).


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -

Wśród z każdą chwilą bardziej nieskończonej przestrzeni międzyplanetarnej, -gwiezdnej, -galaktycznej oraz -wymiarowej, wielki kosmiczny pies Jamni'or powoli biegnie przez szeroko pojęty i jeszcze szerzej rozepchnięty Omnikręciek. Biegnie wolno oczywiście jak na warunki ludzkiej percepcji prędkości kosmicznych; dla porównania, zawsze, kiedy stoicie przed wielką górą, zwłaszcza z nartami przypiętymi do nóg i alternatywą w postaci pójścia na piwo do drewnianej knajpy pod wyciągiem, stok wydaje się wam prawie pionowy i dopiero na górze orientujecie się, że patrzycie na niebieską trasę.

Tak więc Jamni'or powoli, ale po sprowadzeniu wszystkiego do wartości bezwzględnych, bardzo szybko, biegnie przez Omnikręciek, który w innym, bliższym nam wymiarze, zwałby się Universum. Na jego grzbiecie pokrytym nieokreślonego koloru sierścią, i tak nieprzywoicie upaćkaną po wielokrotnym przejściu Jamni'ora przez największą ciemną mgławicę, Torbę Torfu, stoją cztery wazony tak stare, że greckie urny niekiedy miewają przy nich nietypową dla urn, a nieprzyzwoitą w ogóle ochotę, by zatańczyć radośnie zorbę. Z wnętrza tych czterech wazonów wyrastają strzeliście cztery ogromne oka na łodygach przypominających helisy i tylko sam Jamni'or wie, dlaczego te helisy przez wieki nie podlegają ogólnemu prawu sprężystości i nie rozkręcają się. Na... okach... tychże czterech ok spoczywa gigantyczny garnek, zaś w nim - w błogim przekonaniu, iż ten cud ekwilibrystyczny będzie trwał cały czas - gnieździ się spokojnie niebiesko-zielona planeta.

Nie jest ona, wbrew przekonaniu większości jej mieszkańców, idealnie kulista: spłaszczenie, którego w Universum dokonałby obrót wokół jej osi, tutaj powodowane jest przez fakt, że niebiesko-zielona planeta składa się w trzech czwartych z wody, która zgodnie ze swą naturą przybiera kształt zajmowanego przez siebie naczynia. Oczywiście woda oprócz tego, że znajduje się w wielkim garnku znajduje się także w bardzo mało konkretnie określonym szkielecie planety i jedynie dlatego cały ten układ nie stał się jeszcze psem roznoszącym w wielkim rondlu wodę po całym Omnikręćku, a pozostaje ciałem niebieskim umieszczonym na ciele pieskim przy udziale kilku niepytanych o zdanie pośredników.

Wokół garnka krąży księżyc - taki, jakich na pęczki mają wszystkie szanujące się planety Universum, a nawet nieco gorszy, jak że o ile większość księżyców Universum posiada własne atmosfery, a niektóre nawet prawdopodobnie księżyce swoich własnych księżyców, o tyle satelita niebiesko-zielonej planety jest po prostu kawałkiem skały nadgryzionym zębem czasu, jak również mniej metaforycznym zębem szczęki Jamni'ora.

Tutaj dochodzimy bowiem do przyczyny omnidynksu, czyli wszechrzeczy. Otóż Jamni'or jest już bardzo starym psem - jest w zasadzie tak stary, że gdyby przełożyć jego wiek na lata ludzkie w proporcji siedem do jednego, to i tak nie wystarczyłoby przedrostków greckich na zapisanie tego rzędu wielkości. Będąc tak starym, najchętniej położyłby się teraz obok jakiejś supernowej i ogrzał się w jej cieple zamiast wiecznie gnać przez dość zimne przestworza Omnikręćka - na pewno zrobiłby to, gdyby nie księżyc niebiesko-zielonej planety, który od zawsze był jego ulubioną piłką.

U zarania dziejów Omnikręćka, gdy oka wyrastające z wazonów były jeszcze bardzo niskie, Jamni'orowi udało się kilkakrotnie chwycić zębami księżyc, co tłumaczy obecność kraterów na jego powierzchni. Jednak po tym wydarzeniu księżyc bardzo wyraźnie zasugerował okom, by przyspieszyły wzrost - co dowodzi, że nawet kawał skały, odpowiednio zmotywowany, potrafi dopiąć swego. Zgodnie z życzeniem satelity, oka urosły wyżej; gdyby nie to, nie wiadomo, jakie mogłyby być skutki zatrzymania się Jamni'ora z księżycem w pysku. Goniąc w kółko za piłką znajdującą się na antypodach łap, gdzie żaden pies nie potrafi dosięgnąć, Jamni'or zatacza wielkie elipsy wokół swojej ulubionej gwiazdy, co daje mieszkańcom niebiesko-zielonej planety jaką-taką nadzieję na zachowanie status quo, czy raczej dynamus quo.

Mieszkańcom, którzy w tej chwili nie są świadomi tego wszystkiego, gdyż pochłania ich w zdecydowanej większości inny całkowicie przewidywalny astronomicznie, a jednak zawsze zaskakujący okres, zwany zimową sesją egzaminacyjną. Nikt do końca nie rozumie natury sesji, wiadomo jedynie, że jest to coś w rodzaju dwóch bardzo chudych miesięcy po kilku miesiącach tłustych, a w każdym razie bogatych w różne rzeczy, w których tłuszcz i tak by się rozpuścił. Niektórzy niebieskozielonianie w błędnym przekonaniu, że porównania potrafią oswoić i załagodzić sytuację, przyrównują sesję do zimy, o której wiadomo, że nastąpi, a która jednak zawsze zaskakuje drogowców - co akurat jest zestawieniem wybitnie nieadekwatnym, gdyż zima potrafi czasami nie przybyć na czas, jeśli akurat wielki Jamni'or z jakiegoś powodu poczuje potrzebę podrapania się w ucho i opóźni cykl obiegu wokół swojej ulubionej gwiazdy, ale sesja, niezależnie od tego, przychodzi z punktualnością stawiającą ją na równi ze śmiercią i podatkami, tyle że chronologicznie przed nimi. I zaiste tylko zamiłowanie niebieskozielonian do miesięcy tłustych powoduje, że jest ona dla nich okresem tak nieprzyjemnie zaskakującym.

I w ten oto sposób cały Omnikręciek jest złożonym układem mniejszych i większych obłędnych cykli, poczynając od astronomicznego jamnika biegającego wciąż za swoim nieuchwytnym księżycem, a kończąc na malutkich niebieskozielonianach czyniących w kółko to samo i wciąż na nowo dziwiących się nadejściu tego całkowicie stałego okresu w całym obiegu wielkiego kosmicznego psa Jamni'ora, na którego grzbiecie stoją cztery dzbany z okami podtrzymującymi garnek zawierający ich nieco spłaszczoną, niebiesko-zieloną planetę.


- - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - - -


PS. Oczywiście, że wzorowałem się na Pratchetcie, zarówno w koncepcji, która nie jest taka zła, jak i w stylu, któremu jeszcze trochę brakuje. Nie mam praw autorskich do niczego oprócz obu własnych szarych komórek oraz rysunku - a i też nie całego, bo gwiaździste tło jest publicznie dostępną tapetą, a Słońce, szczerze mówiąc, zerżnąłem ze strony jakiejś szkoły i nie zamierzam się tym martwić.

PPS. NA MAJSTERSZTYKACH KROTOFILNYCH NOWY ROZDZIAŁ FANFIKA O LILY I JAMESIE, ZAPRASZAM, FAJNIE SIĘ PISZE Z CAPSEM, ale w sumie to głupie i kojarzy się z najbardziej ordynardą etymologią słowa "reklama", więc już zaprzestaję.