Wzięła mnie tęsknota za żaglami. Miałem na obrazek tytułowy dać wielki kocioł zupy pomidorowej (z jakiegoś powodu), ale pomyślałem, że jednak zrobię takie coś. Komenda "oko na coś" pasuje do obrazkowego motywu ok w dzienniku, a poza tym o takich godzinach jak ta - i przy tej ilości herbaty, którą musiałem wypić, żeby przeżyć cholerne wycinanie tych obrazków w GIMP-ie (co jest skrótem od "Gibnięty I Mało Poręczny") - przychodzą do głowy niestandardowe myśli, a moja dzisiejsza niestandardowa myśl miała związek właśnie z żeglowaniem. No i trochę z matematyką (a jakże) - ale to dopiero na koniec.
Moja niestandardowa myśl podpowiedziała mi analogię pomiędzy hierarchią wartości okresów w moim życiu a sposobem prowadzenia jachtu. Wiadomo, że nie należy wybiegać za bardzo przed maszt jednostki pływającej, bo w ten sposób zanurza się większa część burt z przodu, dziób idzie do dołu i hamujemy: najprościej porównać to z jechaniem mordą po ziemi i tarciem twarzą o grunt. Bolesne i do tego spowalnia. Podobnie nie powinno się nadmiernie obciążać rufy jachtu, bo pod nią jest najwięcej powierzchni kadłuba, która wtedy stawia większy opór wodzie i hamuje: to z kolei najprościej porównać do próby przesunięcia pod wodą szerokiej deski do krojenia. Najlepiej więc, gdy balast - czy to żywy, czy martwy - jest mniej więcej na środku jednostki. Dobrze też mieć lekki, kilkunastostopniowy przechył na zawietrzną, bo wtedy pod wodą znajduje się bardziej płaska część kadłuba, która wraz z płaszczyzną wody ogranicza taką samą część objętości kadłuba, ale z mniejszą jego powierzchnią. Mniejsza powierzchnia - mniejszy opór, czyli lepsze pływanie. Podsumowując: balast nie za bardzo z przodu i nie za bardzo z tyłu i lekki przechył o jakieś 15-20 stopni.
A czy w życiu nie mam podobnie? Jeśli wybiegam się za bardzo do przodu, to tak, jak gdybym wszedł na dziób jachtu w trakcie żeglugi: widzę dalej, to prawda, ale też nie mam pojęcia, co dzieje się za masztem, a w dodatku płynę wolniej przez hamowanie dziobową częścią burt. Jeśli żyję cały czas w oczekiwaniu, to nie dość, że właściwie nie mam specjalnej satysfakcji z nadejścia wyczekiwanego wydarzenia, to dodatkowo rzeczywistość obecna stanowi dla mnie raczej przeszkodę w osiągnięciu upragnionej i podobnej do fatamorgany przyszłości. Dłużący się niemiłosiernie czas pozostały do upragnionej chwili zabijam głupotami, marnując go - dajmy na to, siedząc i kiwając się na krześle przez całą sobotę w oczekiwaniu na niedzielną imprezę, która potem i tak jest za krótka i, choć fajna, to niewspółmiernie do wcześniejszego oczekiwania. Gdybym miał torebkę herbaty za każdy taki przypadek...
Jeśli natomiast za bardzo rozpamiętuję przeszłość, to jak gdybym przeciążył w jachcie rufę: wielka powierzchnia kadłuba na opasłym zadzie łodzi ciągnie się za mną jak dryfkotwa, jak niewciągnięty na pokład odbijacz. Tkwienie w tym, co już było, zamienia mi dni w nieprzerwane pasmo wzdychania i przegrzewania mózgu obrazami przeszłości, a w dodatku zwykle albo otwiera moje stare rany, których czas w ten sposób nigdy nie zaleczy, albo zanurza mnie w samozadowoleniu z jakiegoś wydarzenia i daje fałszywe pojęcie o mym niewątpliwym geniuszu. Ten sposób życia przez dłuższy okres w liceum był udziałem, więc wiem, jak bardzo rzeczywistość jest spowolniona i wyjałowiona, jeśli odstawiać ją w kąt na korzyść czasu minionego.
Dlatego właśnie chcę umieścić większość balastu na środku, dokładnie na przecięciu osi kilu i mojego trawersu. Pamiętać o przeszłości - pamiętać, a nie żyć w obsesji nią - i pilnować tego, co ma się wydarzyć, żeby nie wydarzyła się jakaś paskudna niespodzianka, ale nie planować wszystkiego co do sekundy. I jeszcze zapewnić sobie korzystny przechył na zawietrzną: nie patrzeć na wszystko prosto i sztywno, tylko przechylić makówę, spojrzeć trochę krzywym okiem, mniej serio, przyjąć inną perspektywę, taką, na jaką pozwala rzeczywistość. Może dzięki temu zobaczę coś, czego pod normalnym kątem nie umiałem, a może po prostu nowa perspektywa uprzyjemni mi trochę ten jednostajny obrazek.
To jest właśnie mój plan krótko-, a może i długoterminowy. Ameryki nie odkryłem tymi moimi przemyśleniami, ale to jak z dyskusją akademicką na poziomie studenta: nie odkrywam niczego nowego, a jedynie powiązania między dwoma wcześniej niezwiązanymi rzeczami. No to odkryłem nową metaforę hierarchii wartości i postaram się za nią podążać, żyć chwilą obecną, z dnia na dzień. Zróżniczkować sobie życie po czasie na nieskończenie małe przedziały czasu dt i przewidywać dalszy przebieg funkcji życia z dotychczasowych wartości pochodnej, pamiętając jednocześnie o jej miejscach zerowych i o tym, dlaczego się wydarzyły. (Jak wiemy - ha, ha - pierwsza pochodna ma miejsca zerowe tam, gdzie funkcja zmienia monotoniczność, co jest bardzo intuicyjną metaforą nagłych zmian passy w życiu).
Jak to szło w tym słynnym dowcipie? "Zmień pan granice całkowania...".
Autoreklama
OSTATNIO W "MAJSTERSZTYKACH KROTOFILNYCH"
Czapter nayn-ęd-ferty: "Rzecz o Hitlerze, śmieciach i obrączkowaniu"
30 marca 2012
27 marca 2012
Postmodernistyczny żyrandol
Właśnie pobiłem swój własny rekord w długości odstępu czasowego pomiędzy kolejnymi notkami. Obawiam się jednak, że przez większość czasu nie mam o czym pisać - dlatego nie piszę o niczym, żeby nie pisać o niczym. (Znalazca sensu tego zdania proszony jest o pilny kontakt). Wczoraj jednak spotkało mnie bardzo miłe wydarzenie, a poza tym nazbierało mi się już dość potencjału narzekaniowego.
Określenie "postmodernistyczny żyrandol" wymyślił Skwara, więc używam go wprawdzie bez jego wiedzy i zgody, ale za to z odpowiednią adnotacją. I nie czerpię z tego korzyści majątkowych. (Cóż, tak naprawdę kasuję grube miliony za każde użycie tego zwrotu, ale aparat administracyjny nie ma z tego nic. Opór podatkowy!!!).
"Postmodernistyczny żyrandol" określa całą gamę chaotycznych, bezsensownych rzeczy wiszących mi cały czas tuż nad głową jak szkło żyrandola, przez które świat widzę pokrzywiony i wyprany z wszelkiego idealizmu. Chwieją się nade mną te spośród moich korków, których nie lubię i na które jadę z uczuciem, że na mojej wizycie nikt nie zyska, a ja przejdę tylko kolejne bezużyteczne katharsis i być może niewielki ból gardła od gadania w kółko o tym samym. Widzę nad głową moje uczelniane kursy, których nazwy brzmiały świetnie, a które okazały się męczące, przez co przestaję czerpać przyjemność ze studiów. Szczególnie ciemny kawałek szkła ukazuje mi mojego tatę, który traci już nadzieję na to, że będzie jeszcze żył, przez co siedzi prawie cały czas w domu i sam nakręca swoją spiralę desperacji (co najwyraźniej odziedziczyłem po nim). I tak dalej. Ponure światło postmodernistycznego żyrandola rzuca cienie na wszystko wokół mnie i napawa mnie nieokreślonym przeczuciem, że dalsza przyszłość nie zapowiada się wcale jaśniej niż bliższa, a ta bliższa na pewno będzie jeszcze mniej kolorowa od tego, co dzieje się w chwili obecnej. Żyję więc tak z tym żyrandolem Damoklesa z dnia na dzień, myśląc w danym momencie co najwyżej o najbliższej godzinie, nie śmiejąc wyjrzeć dalej w obawie o własną stabilność umysłową, której znowu nie ma aż tak wiele.
A jednak z drugiej strony czasem ktoś przychodzi i rzuca różowym kamieniem w jakiś fragment tego klosza pokrzywionej rzeczywistości. Czasem, jak tę niedzielę, Matejkowski zostaje zaskoczony społeczeństwem, które do niego przychodzi jak Mahomet do góry. Ogólnie rzecz biorąc, lubię, gdy społeczeństwo zostawia mnie w spokoju, a w zamian sam nie zawracam mu nadmiernie jego kolektywnej makówy. Mimo to jak każdy lubię robić coś dla ludzi, więc gdy w piątek dowiedziałem się, że Mateusz ma do mnie jakąś sprawę, stwierdziłem, że przyjdę do niego w niedzielę rano. Wyobraźcie sobie (lub też przypomnijcie) moje zdziwienie, kiedy wszedłem do jego kuchni, by zastać tam komitet powitalny złożony z prawie wszystkich moich znajomych z Batorego, którzy pamiętali o moich urodzinach - o czymś, o czym ja sam zapomniałem, co zdarza mi się już od kilku lat. Cały ten wysiłek i poświęcenie potrzebne, żeby takie spotkanie w niedzielę o dziesiątej przy zmianie czasu na letni doszło do skutku... Poczułem się naprawdę wzruszony. Zatem - w kolejności siedzenia przy stole, bo jestem wzrokowcem - Mateuszu (gospodarzu wszelkich imprez do dziesięciu decybeli), Kiecie (jaki właściwie jest wołacz?), Macieju (przegrałem), Sebastianie i Adrianno Topkowie (to tylko skrót myślowy), Olu i Michale Ignaczakowie (Ignaczacy), Anetko (słyszysz mnie tam na górze?), Krzysztofie Mój Mały Pierniczku (tego jeszcze nikt chyba nie wymyślił), Adrianno (jedyna moja przyczyno sprawdzania skrzynki mejlowej), Kowalu, towarzyszu Lipski (który zadzwonił do mnie później) - dziękuję wam. Nie tylko za to, że pamiętaliście o moich urodzinach, ale też za to, że tłuczecie szkło w moim postmodernistycznym żyrandolu. Gdyby was nie było, w akcie desperacji zapewne założyłbym konto na facebooku.
Wkrótce zmienię obrazek tytułowy, bo ten jest już trochę nieaktualny. Poza tym mam nadzieję na nowy odcinek fanfika Hermione & Draco z udziałem Skwary. Zbliża się lato i będzie można wychodzić na powietrze i nieuchronnie spotykać się z różnymi fajnymi ludźmi. Być może pora, żeby wyjąć makówę spod tego cholernego klosza.
Uzupełnienie: Dwa dni po napisaniu tej notki dowiedziałem się, że "postmodernistyczny żyrandol" to mój własny wymysł, a nie Skwary. Rzeczywiście - użyłem go w jednym z fanfików i zapomniałem. W takim razie ta notka jest do niczego, bo myślałem, że interpretuję czyjeś słowa, a tak naprawdę poczyniłem inteligencki odpowiednik wyjaśniania własnego dowcipu. Łeee.
Określenie "postmodernistyczny żyrandol" wymyślił Skwara, więc używam go wprawdzie bez jego wiedzy i zgody, ale za to z odpowiednią adnotacją. I nie czerpię z tego korzyści majątkowych. (Cóż, tak naprawdę kasuję grube miliony za każde użycie tego zwrotu, ale aparat administracyjny nie ma z tego nic. Opór podatkowy!!!).
"Postmodernistyczny żyrandol" określa całą gamę chaotycznych, bezsensownych rzeczy wiszących mi cały czas tuż nad głową jak szkło żyrandola, przez które świat widzę pokrzywiony i wyprany z wszelkiego idealizmu. Chwieją się nade mną te spośród moich korków, których nie lubię i na które jadę z uczuciem, że na mojej wizycie nikt nie zyska, a ja przejdę tylko kolejne bezużyteczne katharsis i być może niewielki ból gardła od gadania w kółko o tym samym. Widzę nad głową moje uczelniane kursy, których nazwy brzmiały świetnie, a które okazały się męczące, przez co przestaję czerpać przyjemność ze studiów. Szczególnie ciemny kawałek szkła ukazuje mi mojego tatę, który traci już nadzieję na to, że będzie jeszcze żył, przez co siedzi prawie cały czas w domu i sam nakręca swoją spiralę desperacji (co najwyraźniej odziedziczyłem po nim). I tak dalej. Ponure światło postmodernistycznego żyrandola rzuca cienie na wszystko wokół mnie i napawa mnie nieokreślonym przeczuciem, że dalsza przyszłość nie zapowiada się wcale jaśniej niż bliższa, a ta bliższa na pewno będzie jeszcze mniej kolorowa od tego, co dzieje się w chwili obecnej. Żyję więc tak z tym żyrandolem Damoklesa z dnia na dzień, myśląc w danym momencie co najwyżej o najbliższej godzinie, nie śmiejąc wyjrzeć dalej w obawie o własną stabilność umysłową, której znowu nie ma aż tak wiele.
A jednak z drugiej strony czasem ktoś przychodzi i rzuca różowym kamieniem w jakiś fragment tego klosza pokrzywionej rzeczywistości. Czasem, jak tę niedzielę, Matejkowski zostaje zaskoczony społeczeństwem, które do niego przychodzi jak Mahomet do góry. Ogólnie rzecz biorąc, lubię, gdy społeczeństwo zostawia mnie w spokoju, a w zamian sam nie zawracam mu nadmiernie jego kolektywnej makówy. Mimo to jak każdy lubię robić coś dla ludzi, więc gdy w piątek dowiedziałem się, że Mateusz ma do mnie jakąś sprawę, stwierdziłem, że przyjdę do niego w niedzielę rano. Wyobraźcie sobie (lub też przypomnijcie) moje zdziwienie, kiedy wszedłem do jego kuchni, by zastać tam komitet powitalny złożony z prawie wszystkich moich znajomych z Batorego, którzy pamiętali o moich urodzinach - o czymś, o czym ja sam zapomniałem, co zdarza mi się już od kilku lat. Cały ten wysiłek i poświęcenie potrzebne, żeby takie spotkanie w niedzielę o dziesiątej przy zmianie czasu na letni doszło do skutku... Poczułem się naprawdę wzruszony. Zatem - w kolejności siedzenia przy stole, bo jestem wzrokowcem - Mateuszu (gospodarzu wszelkich imprez do dziesięciu decybeli), Kiecie (jaki właściwie jest wołacz?), Macieju (przegrałem), Sebastianie i Adrianno Topkowie (to tylko skrót myślowy), Olu i Michale Ignaczakowie (Ignaczacy), Anetko (słyszysz mnie tam na górze?), Krzysztofie Mój Mały Pierniczku (tego jeszcze nikt chyba nie wymyślił), Adrianno (jedyna moja przyczyno sprawdzania skrzynki mejlowej), Kowalu, towarzyszu Lipski (który zadzwonił do mnie później) - dziękuję wam. Nie tylko za to, że pamiętaliście o moich urodzinach, ale też za to, że tłuczecie szkło w moim postmodernistycznym żyrandolu. Gdyby was nie było, w akcie desperacji zapewne założyłbym konto na facebooku.
Wkrótce zmienię obrazek tytułowy, bo ten jest już trochę nieaktualny. Poza tym mam nadzieję na nowy odcinek fanfika Hermione & Draco z udziałem Skwary. Zbliża się lato i będzie można wychodzić na powietrze i nieuchronnie spotykać się z różnymi fajnymi ludźmi. Być może pora, żeby wyjąć makówę spod tego cholernego klosza.
Uzupełnienie: Dwa dni po napisaniu tej notki dowiedziałem się, że "postmodernistyczny żyrandol" to mój własny wymysł, a nie Skwary. Rzeczywiście - użyłem go w jednym z fanfików i zapomniałem. W takim razie ta notka jest do niczego, bo myślałem, że interpretuję czyjeś słowa, a tak naprawdę poczyniłem inteligencki odpowiednik wyjaśniania własnego dowcipu. Łeee.
Subskrybuj:
Posty (Atom)