Autoreklama



OSTATNIO W "MAJSTERSZTYKACH KROTOFILNYCH"
Czapter nayn-ęd-ferty: "Rzecz o Hitlerze, śmieciach i obrączkowaniu"


19 września 2013

Życie asymptotyczne

Od bardzo dawna niczego nie pisałem, to prawda; podobno jednak lepiej milczeć i wydawać się głupim niż otworzyć usta i rozwiać wszelkie wątpliwości. Ale to tylko utarte powiedzenie. Tak naprawdę mam na myśli to, że o ile przez pierwsze kilka miesięcy związku z Martą - bo głównie o tym będzie ten wpis, czego zresztą można było się spodziewać - mogłem w przypływie szaleństwa ślepego szczenięctwem uczucia powypisywać jakieś nieszczęsne mądrości, których potem musiałbym się wstydzić, o tyle właśnie z tego powodu nie zamierzałem tego robić. Zdawałem sobie sprawę z faktu, że jeśli w ogóle dodam jakąś notkę, to na pewno napiszę o Marcie i o mnie - i nie chciałem tego czynić, bo wiedziałem, że w ogóle nie mam zdolności oceny mojego położenia z dystansu. Teraz jestem z Martą od siedmiu miesięcy i choć ta sytuacja jest dla mnie wciąż bardzo nowa, podejrzewam, że jestem w stanie przynajmniej ogólnie na jej temat się wypowiedzieć.

Jeśli miałbym określić nasze spotkanie jednym przymiotnikiem, powiedziałbym, że było bardzo mało prawdopodobne. (No dobra - jednym wyrażeniem przymiotnikowym). Tak, wiem, że wiele par mówi "Och, spotkaliśmy się zupełnym przypadkiem, szansa jedna na milion, na niebie musiała wtedy być nasza szczęśliwa gwiazda", ale nie w tym rzecz. Fakt, nie jestem typem człowieka, który czynnie szuka sobie partnerek, a i Marta nie interesowała się nigdy tym aspektem życia towarzyskiego, ale naprawdę nie o to mi chodzi. Mam na myśli bardziej to, że oboje zawsze podążaliśmy drogami, które - jeśli można to tak określić - były równoległe do wszystkich innych. Wprawdzie w geometrii euklidesowej jedna prosta nie może być równoległa do wszystkich innych, ale, po pierwsze - wiadomo, że mamy geometrię Riemanna (choć niczego o niej nie wiem), a po drugie, jakież piękne byłoby życie, gdyby ścieżka, którą się podąża, faktycznie była prosta.

Mówiąc o równoległości, chcę powiedzieć, że oboje staraliśmy się, nie oddalając się zbytnio od ludzi, nigdy tak naprawdę się z nimi duchowo nie spotykać (lub, według geometrii nieeuklidesowych, spotkać się z nimi dopiero w nieskończoności). Mnie samemu ta równoległość wychodziła czasami dość marnie, byłem oporny i wprost unikałem ludzi, Marta - będąc z natury grzeczniejszą i bardziej przyzwoitą ode mnie - nieraz dawała się nieść lokalnym prądom w rzekach swoich niewielkich grup społecznych, ale kiedy napotykała wolny brzeg, z chęcią na niego wychodziła. Oboje tak długo udawaliśmy, że w sumie nie potrzebujemy nikogo bliskiego - ja bardziej świadomie, Marta mniej - że w końcu sami siebie do tego przekonaliśmy. Właśnie dlatego szansa na to, że się spotkamy - nie dosłownie, fizycznie, tylko duchowo czy też, jeśli ktoś tak woli, "mentalnie" - była bardzo niewielka, czego byłem boleśnie świadomy, kiedy się o nią starałem; w pewnym momencie straciłem już prawie całkowicie nadzieję i byłem niemal pewien, że rozminiemy się na tych naszych równoległych kursach.

Widziałem wprawdzie, że zwracamy wzajemnie swoją uwagę bardziej, niż miałoby to miejsce w zwykłej znajomości, ale i tak obawiałem się, że Marcie nie wystarczy determinacji, by kiedykolwiek wypowiedzieć swoje myśli - oczywiście, że sam nie chciałem tego robić! Było jasne, że któreś z nas musiało w końcu zboczyć z torów, wykonać ryzykowny krok - ryzykowny nie tylko dlatego, że groził zranieniem w razie odrzucenia, ale również, a nawet przede wszystkim z tego powodu, że o ile nietrudno odizolować się od uczuć i przeżyć i ułożyć sobie takie życie, o tyle powrócić do nieregularności, z własnej woli chcieć podejmować ciągłe ryzyko i przeżywać mało dotąd znane emocje wcale nie jest tak łatwo. Na ile jest to lęk, a na ile wygoda, trudno powiedzieć; dość, że krok został wykonany i nie mam wątpliwości, że wykonanie go było dobrym pomysłem.

Nie mówię przy tym, że nigdy nie miałem takich wątpliwości; nieraz już myślałem sobie, że dla Marty lepiej byłoby, gdybym w ogóle nie zaprosił jej wtedy na łyżwy, bo później niejednokrotnie widziałem, jak zasmucała ją moja reakcja na różne czyny i słowa. Być może odzywała się wtedy też we mnie chęć powrotu do poprzedniego trybu życia, który niewątpliwie był łatwiejszy; łatwiejszy na takiej samej zasadzie, jak rozwiązywanie zwykłych równań jest łatwiejsze niż rozwiązywanie zadań z kontekstem, w których dopiero trzeba je napisać. Pierwsze jest monotonnym i niezbyt satysfakcjonującym wykorzystywaniem umiejętności wyliczania iksa; jedynym celem jest rozwiązywaniem równań samo w sobie, tak, jak "życie równoległe" jest jedynie jedzeniem, spaniem i rozwijaniem się fizycznym i umysłowym dla samego rozwoju. Drugie zmusza cię do tego, żebyś spojrzał na rzeczywistość matematycznie i nałożył sobie to, w jaki sposób myślisz, na to, co widzisz; wtedy pojawia się zastosowanie, a wraz z nim sens umiejętności. Dlatego mam nadzieję nigdy już nie pomyśleć, że nie powinienem był wcale wiązać się z Martą - choćbym uważał tak tylko ze względu na nią. W końcu kim jestem, że wiem, co jest dla niej dobre?

Ostatecznie, ile bym tu teraz nie napisał i jak długimi zdaniami, nasza przygoda dopiero się zaczyna i jest jeszcze przede mną; mam tylko te kilka wniosków, od których mogę wyjść i starać się wszystko poprowadzić tak, by Marta zawsze pozostała dla mnie kimś szczególnym, nigdy do końca nie poznanym, nigdy wprost nie dotkniętym, a wciąż coraz bliższym, jak asymptota dla krzywej.

Jak to mówią nasi przyjaciele z kierunku przeciwnego niż zachodni, "pażiwiom, uwidim". Życzę zatem sobie samemu powodzenia w moim zmienionym życiu. Już nie równoległym - teraz asymptotycznym.





PS Tak, wiem, że to nie były metafory, tylko porównania, ale porównanie po angielsku to "simile" i nie chciałem dalej komplikować dialogu. Tak przy okazji, ta gra słów nie działa po polsku, dlatego właśnie musiałem napisać tę rozmowę po angielsku.

PPS Miło znów coś napisać, mimo wszystko. Jeśli ktoś zechce zostawić komentarz, to proszę, niech nie robi tego jako "Anonim": przy wpisywaniu komentarza jest opcja "Nazwa/Adres URL". Nie trzeba tam wpisywać żadnego adresu, wystarczy podać jakąś nazwę użytkownika i wcisnąć "Dalej"; byłoby mi naprawdę bardzo miło, gdyby komentujący dawali znać, kim tak naprawdę są.

7 stycznia 2013

"Hey, self..."

I ja śmiem nazywać to dziennikiem. Chyba już dawno zapomniałem, jakie jest podstawowe znaczenie słowa "dziennik"; przypomina mi się tu historia Ludwika XVI, który w dniu zdobycia Bastylii przez rewolucjonistów - 14 lipca 1789 - zapisał w swoim dzienniku tylko jedno słowo: "Nic". Potem pewnie się zdziwił. Być może jestem właśnie taką francą i w moim małym świecie według Ludwiczka po prostu nie zauważam istotnych wydarzeń. Nic. Nic. Nic. O, ścięli mnie.

Niedawno usłyszałem coś zabawnego w pewnym - a jakże - filmiku na Youtubie. Pewien człowiek opisywał, jak to postanowił pójść na plażę:

And I said to myself: hey, self! Let's go to the beach to cool down.

Ponieważ ostatnio - właściwie tak, jak zwykle - jedyną osobą, która dzielnie dotrzymuje mi towarzystwa, jestem ja sam, właściwie nie ma powodu, dla którego miałbym nie obdarzyć mojego self świadomością, charakterem i prawem do wyrażania swojej opinii. Może nawet zarejestruję go, żeby mógł głosować. Hej, Self, tylko pamiętaj, żeby nie głosować na Palikota.

Tak więc rozmawiając ostatnio z Selfem, doszedłem do wniosku, że on też już ma dosyć życia w samotności. Niby mamy siebie, ale jednak za każdym razem, kiedy próbuję opowiedzieć Selfowi jakiś fajny dowcip, ten mówi mi, że już go zna. To przestaje być śmieszne i nie ma już po co kolekcjonować dobrych dowcipów. Dlatego postanowiłem po tych pięciu czy sześciu latach, z których nawet nie wszystkie pamięta ten dziennik (hura, sto lat, w listopadzie minęła druga rocznica), po raz kolejny spróbować ustalić, czy mnie i Selfowi nie będzie przypadkiem lepiej przy kimś trzecim.

Moja złamana miłość z początku liceum na bardzo długo pozbawiła mnie poczucia sensu szukania jakichś znajomości poza sferą czysto koleżeńską. Nie zamierzam się rozwodzić nad tym, co tam dokładnie się stało, bo tego nawet słynny Wincenty Davies Kadłubek-Tatarkiewicz by nie ustalił; dość, że nie chciałem przez własne nadmierne poświęcenie i zawiedzione przez to nieproporcjonalne nadzieje po raz kolejny wystawiać się na zranienie. Ponieważ wpadam właśnie w konwencję pisania dla siebie samego, podając zbyt ogólny zarys zaszłych przejść bez żadnego kontekstu i zatem żadnej szansy na zrozumienie przez czytelnika innego niż ja sam, dodam już tylko, że miałem w tym smutnym czasie w planach pozostać samotny na czas nieokreślony. Desperackie postanowienie raz! Na zimno!

Swobody, które wiązały się z takim życiem, były i są niewątpliwie atrakcyjne, na czele z możliwością bycia cały czas sobą bez konieczności przejmowania się kimkolwiek bliskim. Była w tym jednak pewna pułapka, której nie przewidziałem: o ile faktycznie mogłem być sobą i było mi z tym świetnie, to jednak, jak się okazuje, jest mnie trochę za dużo jak na mnie jednego i ten "ja" pod wpływem ciężaru mnie wypaczył się, skrzywił i stał się inny. Nawet nie zauważyłem, kiedy - będąc cały czas sobą - odpadłem od własnej normy o zdecydowanie więcej niż odchylenie standardowe, czego wynikiem być może było narodzenie tego "Selfa", z którego sobie tak dzisiaj żartuję. Nie chciałem wtedy z nikim się wiązać, bo stwierdziłem, że nie byłoby uczciwym obdarzanie kogoś szeregiem wad, jakim się stałem, i oczekiwanie w zamian bliskości i zrozumienia.

W czasie ostatniego wyjazdu na narty i przy kilku innych, powiedzmy, okazjach socjalizacyjnych, doszedłem jednak do wniosku, że jeśli tego nie zrobię, to odchylenie będzie tylko rosło. Nie jestem bańką-wstańką i tylko ktoś mi bliski byłby w stanie zmusić mnie, żebym zaczął z powrotem przypominać Matejkowskiego, którym byłem przed Selfem. Nie da się samego siebie wyciągnąć z bagna za włosy.

Dlatego bardzo chcę spróbować związać się z pewną bardzo specjalną osobą. A jeśli mi się to nie uda, czy to przeze mnie, czy nie, nie zamierzam znów na tak długo uciekać w uroki samotnego życia. Wygląda na to, że wyzbywając się zobowiązań wobec innych, nieuchronnie wyzbywam się ich wobec siebie samego.

Hey, Self. Let's go on an adventure. For what it's worth.




PS. W razie, gdybyście nie byli tak zasobni w żarty jak Self, oto dowcip o samotnym facecie, który kupił sobie papugę.

Samotny facet kupił sobie papugę, żeby dotrzymywała mu towarzystwa. Okazało się jednak, że ptak należał wcześniej do starego marynarza i cały czas niemiłosiernie klął. Facet robił, co mógł - dawał papudze najlepsze jedzenie, puszczał łagodną muzykę i czule do niej mówił, ale to nic nie dawało. Pewnego dnia w przypływie wściekłości złapał klnącą papugę, wrzucił ją do zamrażarki i zatrzasnął drzwiczki. Papuga przez chwilę rzucała się i klęła po swojemu, jednak po jakimś czasie wszystko ucichło. Facet, trochę pomyślawszy, co zrobił żywemu stworzeniu, otworzył zamrażarkę i wyjął ptaka, który bardzo grzecznie powiedział:
- Bardzo przepraszam za moje dotychczasowe karygodne słownictwo i zachowanie. Bardzo postaram się poprawić w przyszłości.
Facet oniemiał, zdumiony nagłą przemianą papugi, która w tym momencie dodała:
- Czy wolno mi spytać, co takiego zrobił kurczak?