Ostrzegam, notka pisana jest pod wpływem silnych wrażeń, przez co jest długa, niewesoła, być może nudna, nie ma w niej mojego zwykłego cierpkiego stylu i może się nie podobać.
Nie pisałem tu już od miesiąca i w międzyczasie pora roku zmieniła się na dobre. Stąd po tymże miesiącu postanowiłem coś zrobić i zmieniłem obrazek tytułowy na bardziej jesienny. Wprawdzie na butelkach Coca-Coli jest już od trzech tygodni Mikołaj (a kto wie, jak długo tkwił tam wcześniej - dopiero trzy tygodnie temu zdarzyło mi się kupić Colę, więc wcześniej nie zwracałem uwagi) i w ogóle iście mamy już zimę i święta - ale ja wybrałem obrazek jesienny. Po pierwsze, to właściwie w kalendarzu mamy jesień, a po drugie, zima w dzisiejszych czasach to wcale nie jest ładna pora roku, bo od jesieni różni się jedynie tym, że piękne, kolorowe liście już pospadały, zostały pozamiatane i pozostaje tylko sza-ra-na-ga-ja-ma asfaltu oraz brudnych resztek śniegu, który w większości topi się, nim zdąży dotknąć ziemi. Nijak się to nie kojarzy z "niewyczerpaną odą do radości" i osobiście nie umiem się tym cieszyć jak Białoszewski w swoim wierszu.
Święto Niepodległości. Korzystając z dobrej pogody i wolnego dnia, pojechałem z tatą na Powązki wojskowe, gdzie nie dałem rady z nim być na Wszystkich Świętych. Dowiedziałem się nieco o członkach mojej rodziny, którzy są tam pochowani, odwiedziliśmy też inne części cmentarza, zostawiając znicz na pomniku z kotwicą, u ks. Skorupki z młodzieżą z 1920r. oraz na tym wielkim marmurze upamiętniającym powstanie styczniowe. A potem przypomniałem sobie o obchodach Halloween w Polsce i odechciało mi się wszystkiego. Nie mam pojęcia, jak w jednym kraju, z jedną kulturą i jedną historią wypisaną krwią poległych za wolność, można mieć tak pełne szacunku i wzniosłe, a innym razem tak niepoważne podejście do śmierci. Może jeszcze zaczniemy stawiać cieszące gęby dynie na grobach nieznanego żołnierza i wyciągać od powstańców '44 cukierki. "Jest we mnie dwóch Mowglich", chciałoby się powtórzyć za Kiplingiem.
Kiedy tylko wróciłem z Powązek, poszedłem z Mateuszem i jego rodziną na Marsz Niepodległości. W pewnym sensie kupiłem kota w worku, bo wydawało mi się, że organizatorzy zrobią tam wspomnienia historii, będziemy śpiewać piosenki powstańcze i wzruszać się; podczas gdy tak naprawdę ten marsz był właściwie jedną, wielką, ociekającą skrajną prawicą zbieraniną. Polityczną agitacją cholernego ONR-u i Młodzieży Wszechpolskiej, ludzi, którzy nie widzą różnicy między skrajnym nacjonalizmem a zdrowym patriotyzmem.
Dla mnie ten marsz składał się praktycznie z trzech chwil: pierwszej - kiedy wszyscy byliśmy na początku zebrani z flagami na Placu Konstytucji i nikt jeszcze nie wrzeszczał, drugiej - gdy doszliśmy do Ronda Jazdy Polskiej i odśpiewaliśmy fragment hymnu narodowego oraz trzeciej - kiedy doszliśmy już na miejsce, pod pomnik Dmowskiego, i tam znowu wykonaliśmy kawałek "Mazurka Dąbrowskiego". Reszta - mimo że podoba mi się hasło "Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę" - nie miała zbyt wiele wspólnego z marszem, który w swoich założeniach ma świętowanie niepodległości. Był po prostu nagonką na wszystko, co gorsze, tzn. wszystko, co nie podoba się prawej stronie sceny. Punktem kulminacyjnym tej parodii było podpalenie przez kiboli samochodu TVN-24, dokładnie tam, gdzie byłem, przy Placu na Rozdrożu, już po odśpiewaniu Pieśni Legionów Polskich we Włoszech i podziękowaniach ze strony organizatorów - czyli po formalnym zakończeniu marszu. A potem, kiedy kibole zobaczyli policję i włączył im się bezmyślny tryb automatycznej walki, kiedy w stronę oddziałów zaczęły lecieć petardy, race, kamienie i cegły, kiedy policja wielokrotnie żądała od demonstrantów zaprzestania i rozejścia się, kibole wokół mnie darli się "Policyjna prowokacja!".
Najbardziej ironiczne i smutne było to, że podczas gdy jednym ze skandowanych haseł było "Niepodległość nie na sprzedaż", idea ta została w tym pochodzie właśnie parszywie sprzedana na rzecz propagowania politycznej ideologii. Właściwie nie zdałem sobie sprawy z tego, że tak naprawdę to była "parada nierówności", aż znalazłem się w domu i zacząłem wspominać, co się na niej działo, porównując ją z wizytą na Powązkach w towarzystwie taty. I powiem: Mam gdzieś taki marsz niepodległości. Pozostanę przy wyrażaniu swojego patriotyzmu poprzez zdejmowanie czapki przy przechodzeniu obok tablic pamięci na mieście. One opowiadają historię - a nie próbują pisać dalszą jej część jedynym słusznym kolorem atramentu.

PS. A tak właściwie to nawet nie zauważyłem, że 6 listopada minął rok od założenia tego dziennika. Niech mu plus jeden pomyślności nigdy nie zagaśnie, a kto notek nie komentuje, niech go pierun trzaśnie!